W drogę wyjechaliśmy, jak zwykle wieczorem, wybierając pośród wielu dróg, drogę przez Słowację, Węgry i Serbię. Nocą przejechaliśmy trasę aż do Serbii, tak że do samego Belgradu nie działo się nic godnego uwagi.Rolnicze Targowisko „Dusanovac”. No może nie był on taki mały. Odruchowo skręciliśmy, parkowanie, wymiana 10 euro w pobliskim kantorze i idziemy „zaszaleć” owocowo-warzywnie (melony, brzoskwinie, ostre papryczki, sery). Przy targu rzuciła nam się w oczy mała knajpka w stylu rustykalno-spelunkowatym, „obsadzona” przez osobników płci męskiej w różnym wieku. Nie mogłam się oprzeć – weszliśmy tam. W środku, poza ciekawym wyglądem można było dostać tylko alkohole i soki. Ze względu na dalszą trasę poprzestaliśmy na sokach. W knajpie, swoimi zachwytami zwróciliśmy na siebie uwagę właściciela siedzącego przy jednym ze stoliczków. Podszedł, przedstawił się jako Bata Simić (Slobodan – Bata Simić) i zaczął opowiadać o swoim życiu. Zanim założył knajpę był kapitanem lotnictwa, służył w wojsku. Kilka lat spędził w ZSRR ucząc się latać na MIG-ach. Po przejściu do rezerwy chciał stworzyć miejsce, w którym mógłby się spotkać z przyjaciółmi z całego świata. I stworzył. Przy okazji miejsce to stało się w pewnym sensie muzeum jego rodziny. Tam każda rzecz na półce czy ścianie miała swoją historię. Bata z wielkim zaangażowaniem i radością w oczach pokazał nam wszystko opisując eksponaty w stylu: „[…] To jest strój góralski dziadka […] ma 100 lat. Ta strzelba należała do pradziadka […] ma 150 lat. Pradziadek walczył nią w czasie wojny. Ten kilim zrobiła moja mama pod okiem babci. Ma 80 lat.” itd. itp. Następnie zabrał nas do sąsiadującej z knajpką piekarni (również należy do niego) gdzie z podobną ekspresją przedstawił nam swoich pracowników: „to jest mój najlepszy pracownik […] mistrz, ma złote ręce”. Pokazał nam piec (opalany drewnem) i obdarował bochenkami wyśmienitego chleba. Na koniec zabrał nas do kolejnego swojego sklepu. Tym razem spożywczego i przedstawił żonie. Podejrzewam, że gdyby nie to, że musieliśmy ruszać dalej, nie wyszlibyśmy stamtąd wcześniej niż po trzech dniach i niekoniecznie trzeźwi.
Dalej ruszyliśmy do Macedonii. Piękne trasy, zdjęcia tego nie oddają, i rzecz jasna serpentyny. Po drodze znów trafił się targ. Tam dla odmiany zaopatrzyliśmy się w winogrona. Olbrzymie, słodkie, z wyraźnym posmakiem miodu, a jakie soczyste! Pychota. A tu tymczasem zaczął zmrok zapadać i za kierownicę wziął się W. Do granicy Greckiej dojechaliśmy dosyć późno, ale zdziwienie w nas wzbudziła szybkość odprawy celnej, i to na granicy unijnej. Praktycznie tylko pokazaliśmy paszporty i machnęli, żeby jechać. Mieliśmy nadzieję dojechać do samych Meteorów jednak W. nie dał rady i jakieś 30 kilometrów przed wynalazł miejsce do zaparkowania przy nowopowstającym „punkcie obsługi turystów” i przespaliśmy tam parę godzin.
Za to w stolicy wypatrzyliśmy mały targ tuż przy trasie — Dalej ruszyliśmy do Macedonii. Piękne trasy, zdjęcia tego nie oddają, i rzecz jasna serpentyny. Po drodze znów trafił się targ. Tam dla odmiany zaopatrzyliśmy się w winogrona. Olbrzymie, słodkie, z wyraźnym posmakiem miodu, a jakie soczyste! Pychota. A tu tymczasem zaczął zmrok zapadać i za kierownicę wziął się W. Do granicy Greckiej dojechaliśmy dosyć późno, ale zdziwienie w nas wzbudziła szybkość odprawy celnej, i to na granicy unijnej. Praktycznie tylko pokazaliśmy paszporty i machnęli, żeby jechać. Mieliśmy nadzieję dojechać do samych Meteorów jednak W. nie dał rady i jakieś 30 kilometrów przed wynalazł miejsce do zaparkowania przy nowopowstającym „punkcie obsługi turystów” i przespaliśmy tam parę godzin.