Muzeum Sztuki Tureckiej i Islamskiej.
Gdy chadzaliśmy wieczorami po parku Sułtana Ahmeta (dawny hipodrom), zauważyliśmy jeszcze jedno muzeum łapiące się na kartę muzealną: Muzeum Sztuki Tureckiej i Islamskiej. Trzeba tam było zajrzeć przed wyjazdem.Sama placówka została otwarta już w 1913 roku, a pierwszą siedzibą były zabudowania w kompleksie Meczetu Sulejmana (Süleymaniye Camii). Dopiero w 1983 roku, przeniesiono muzeum do, zbudowanego na gruzach hipodromu, szesnastowiecznego pałacu Ibrahima Paszy – wielkiego wezyra z czasów sułtana Mehmeda II, zdobywcy Konstantynopola, uff…
Na parterze muzeum obejrzeć można sekcję etnograficzną, między innymi ze złotą biżuterią, strojami, meblami z epoki. W zasadzie trudno powiedzieć czy chodzi tu bardziej o przedmioty użytkowe czy artystyczne, bo w tym muzeum prosta lampa oliwna to maleńkie dzieło sztuki. Do tego dochodzą: spora kolekcja dywanów, kaligrafii (z edyktami sułtańskimi), pięknie iluminowanych manuskryptów (w tym Koranu), przedmiotów kultu (odcisk stopy Mahometa), ceramiki, szkła, metalu, prac w drewnie i w kamieniu – a wszystko to przedstawione przekrojowo, nawet od IX w. Miłe były również kameralna atmosfera, mimo sal w wielu skrzydłach budowli i mała ilość zwiedzających, co jest rzadkością w Stambule.
Nadszedł czas wyjazdu. Parking, pusty tydzień wcześniej, teraz był zapakowany prawie do ostatniego samochodu, a nasze auto gdzieś tam w głębi. Dla właściciela parkingu nie był to wielki problem. Przestawiał samochody tak, jakby przekładał klocki w układance przesuwnej, aż mogliśmy wyjechać. Nie był to wszakże koniec rozrywek. Droga teoretycznie jednokierunkowa okazała się dwukierunkową, z tym że nie było miejsca na mijanie. W efekcie spory odcinek zjeżdżaliśmy cofając, a na koniec wykręcając tyłem na skrzyżowaniu, modląc się jednocześnie, by nie wjechać w inne samochody, murek, donice z kwiatkami oraz równie niefrasobliwych Turków co turystów, bez namysłu pchających się między samochody. Cudooownie!
Po kilkudziesięciu minutach udało nam się wyjechać z centrum miasta. Nie był to jeszcze koniec przygód, gdyż W. zaparł się wyjaśnić sprawę HGS u źródła. Można mianowicie teoretycznie otworzyć internetowe konto na stronie HGS, na którym można sprawdzić saldo, jak i doładować je w razie potrzeby. Niestety zabawa w tureckim języku, nawet przy pomocy internetowego tłumacza nie była skuteczna. W hotelu, jak na złość recepcjoniści nie mieli HGSa, więc nie mogli nam pomóc. W. wynalazł, jak sądził, siedzibę HGS i miał ochotę poprosić na miejscu o pomoc. Erynia jakoś nie miała złudzeń, ale w sumie co nam szkodziło pozwiedzać Stambuł od innej strony? – w końcu już trochę oswoiliśmy się z tureckim ruchem drogowym.
Gdy dojechaliśmy do HGS Office, okazało się, że biurowiec i owszem jest, w nazwie ma HGS, a nawet wybudowany został przez tę firmę – jako biura na wynajem. Uśmialiśmy się jak norki, i skorzystaliśmy z obiadu w pracowniczej lokancie – smacznie, tanio i w zabawnej atmosferze, z niewiastami przy ladzie, które co prawda rozmawiały tylko po turecku, ale nadrabiały wszystko uśmiechem.
Tym razem postanowiliśmy trochę inaczej przekraczać granice. Przede wszystkim zamiast przez Edirne, przejechaliśmy przez przejście Lesovo-Hamzabeyli. Przejście jest jeszcze w budowie/remoncie, ale i tak przejazd trwał jedynie godzinę. Reszta drogi przebiegła w miarę spokojnie, chociaż wolniej bo z ominięciem serbskich autostrad, a gdy od Budapesztu zaczęło lać i pod Vacem drogę zablokował wypadek (w domu sprawdziliśmy, że poważny), to musieliśmy dodatkowo objeżdżać korek drogami n-tej kategorii.
W zasadzie nie znamy osoby, która po zobaczeniu Stambułu, nie zachwycałaby się tym miastem. A my? Cóż, odczucia mamy mieszane. Poza niewątpliwymi walorami zabytkowymi i miejscami krajobrazowymi (położenie nad wodą robi swoje), Stambuł przytłacza tłumem i hałasem. Kuchnia też nie powaliła nas na kolana, gdyż jadaliśmy już w Turcji lepiej (i znacząco taniej) w interiorze. Przyznać jednak musimy, że skupiliśmy się głównie na zabytkach, a poszukiwania kulinarne były na dalszym planie. Czy jest jednak coś co nas zachwyciło poza wyżej wymienionymi zaletami? Zdecydowanie tak: zwyczajowa uprzejmość i chęć pomocy (tak, pamiętamy nierówną walkę recepcjonistów wszystkich zmian z HGS w naszej sprawie, jak również pomoc przy rozgryzaniu karty miejskiej) i rzucające się w mieście w oczy podejście Turków do zwierzyny (miski z wodą i karmą porozstawiane w wielu miejscach). W tej kwestii, rodacy mogliby się wiele od Turków nauczyć. No, a rejs po Morzu Marmara i Wyspy Książęce to już sama przyjemność. Czy chcielibyśmy tam wrócić? Erynia – chętnie, ale za kilka lat. W końcu zostało sporo miejsc do dooglądania. W. na razie zarzeka się, że nie, jednocześnie przyznając, że chętnie przejechałby się tunelem Marmaray pod Bosforem. Zatem jest nadzieja…
Smaczne zdjęcia.Ewo! Byłem tam kilkadziesiąt lat temu, ale miałem tylko 36 klatek. Teraz macie luksus. 🙂
Pozdrawiam i dziękuję.
Janusz Cichalewski
Cichalu drogi,
Za to nie mieliście dzikiego tłumu dzikich turystów. Coś za coś 😉
Ile trwał wyjazd? Jakoś tak wydaje mi się krótko.
wszystkie daty są tutaj:
https://www.eryniawtrasie.eu/30064-2
Wyjechaliśmy 30.08. po południu wróciliśmy 07.09. wieczorem. A krótko było bo już nam urlopu nie stało. Zużyliśmy go na Bretanię w maju (a nie był to nasz jedyny „urlop” 😉 )