Wracając do Heybeliady, należy nadmienić że ruch samochodowy jest tu zakazany. Wyjątkami są policja, straż pożarna oraz wojsko. Na wyspie mieszkańcy korzystają z motorów elektrycznych, bądź z ich zabudowanych przeróbek z dołożonymi przyczepkami lub meleksów. Turyści mogą wynająć fiakra (fayton) – tę opcję sobie darowaliśmy, chociaż lekki powóz na pięć osób (z powożącym włącznie) trudno jednak porównywać do fasiągów do Morskiego Oka. Przy porcie są również wypożyczalnie rowerów, ale z tego co widzieliśmy, mało które bywają całkiem sprawne. Często zdarzało się, że turyści zsiadali i prowadzili pojazd pod górkę – z górki już zjeżdżali ochoczo. Do tego jeszcze kolano Erynii z zakazem używania rowerów…
Pozostały więc własne nogi. Jako że trasa wiodła przez lasy piniowe (sosnowe), nie było się na co uskarżać. Na jednym z cypli trafiliśmy na miejsce przechowywania koni, gdyż trudno to nazwać stajniami sensu stricte. Częściowo w cieniu drzew, częściowo na klepisku przy ruderach, ale zawsze w cieniu pod folią w różnych miejscach stało kilkadziesiąt koni, jeden z obtartą do krwi skórą. Cały cypel zaśmiecony do imentu. Niewiele dalej boczna droga odbijała do mikrego prawosławnego monasteru Terki Dünye Kilisesi, gdzie nie widzieliśmy co prawda mnichów, ale pan który tam mieszkał i zostawił jedynie drobną część dawnego sakrum do wglądu, otworzył okienko, przez które W. mógł sfotografować maleńkie wnętrze cerkiewne. Dziwnie za to wyglądały trzy niewiasty „prawosławne”, które wycałowywały nawet stalowe futryny drzwi prowadzących do niby-przedsionka. Po powrocie do hotelu zauważyliśmy, że pominęliśmy dużo większy monaster św.Trójcy – zresztą i tak, według miejscowych i internetu, był zamknięty. Marsz w miłym ciepełku południowego słońca (Erynia: w upale) spowodował, że głód zaczął sugerować kierunek naszych kroków. Choć i tu W. lekko namieszał, puszczając nas drogą szutrowa po lesie – bo tak coś mu wyglądało, że droga ta mogła prowadzić do umieszczonego na mapie Monasteru Christos. Droga prowadziła co prawda do jakichś zabudowań, ale jeżeli nawet był to kiedyś monaster to niewiele z niego zostało. Od zabudowań, przez częściowo spalony las prowadziły dwie szutrowe „drogi” – wybraliśmy szerszą. Mieliśmy co prawda obawy, czy droga nie prowadzi do wcześniej mijanej jednostki wojskowej, ale szczęśliwie otarliśmy do głównej drogi przebiegającej obok wyżej wzmiankowanej. Na trasie spotkaliśmy miłą rodzinkę, jak się okazało Irańczyków, w co aż nam trudno było uwierzyć, widząc letnio odzianą – nawet jak na standardy tureckie (szorty i bluzka na ramiączkach) – Mamę. Na szczęście nie wszyscy są religijnie nawiedzeni. Po drobnym spacerze wśród domków częściowo zamieszkanych, częściowo na wynajem, a częściowo na sprzedaż, minęliśmy mały meczet i mało standardową synagogę z 1952 r. Może gdyby W. nie zaparł się ją znaleźć, mimo g…mapy, to byśmy jej nie zauważyli – ot, pudełkowaty domek z białego marmuru z napisem po hebrajsku. Obiad spożyliśmy w restauracji na nabrzeżu, z widokiem na nabrzeże i przybijające do niego promy. Wreszcie przyszedł też czas na owoce morza: ryby, małże i kalmary oraz tureckie piwo Efes. Wszystko w dobrym smaku i cenie – czegóż trzeba więcej do szczęścia?
Droga powrotna przebiegła w spokoju i ciszy przerywanej jedynie okrzykami sprzedających przysmaki i mew karmionych tymi przysmakami. Po wylądowaniu na „naszym” nabrzeżu W. zaordynował przejazd tramwajem – jak już mamy kartę! Z jednej strony była to ciekawostka: aby wejść na ogrodzony przystanek trzeba na bramkach przytulić kartę, z drugiej cokolwiek traumatyczne przeżycie: tłumek może nie największy, ale wystarczający by obudzić Aspergera.
Wieczorkiem postanowiliśmy jeszcze zjeść jakieś ciekawe desery (künefe i dondurmę) w restauracyjce za kolumnami i odpocząć przed czekającą nas drogą powrotną.