A tu już była całkiem inna melodia. W Bunratty jest zamek z podgrodziem – żywym skansenem. Oprócz typowych „skansenowych” domków można było zobaczyć z czego dawni Irlandczycy żyli.Po drogach pałętał się drób wszelaki, na łąkach pasły się owce, kozy, a nawet osły i jelenie, przy chlewiku spały świnie. Jednym słowem „cała wieś”. Nawet zoczyliśmy (W. oczywiście musiał wygłaskać) wilczarza irlandzkiego. Oprócz wsi skansen zawierał w sobie miasteczko z małymi ulicami, poczta, szkołą, podzieloną na część dziewczęcą i chłopięcą, a w sklepikach można było nawet kupić słodycze, breloczki, wyroby z wełny, koszulki – wszystko w motywy irlandzkie – owieczkowate, zielone, albo przynajmniej z koniczynką. Gadżety dla turystów, ale ładne. Ze względu na okres „pozasezonowy” nie wszystkie sklepy były otwarte. Za to zamek był otwarty. Kupił i wyremontował go Standish Vereker, 7th Viscount Gort MC by po śmierci przekazać go Irlandii – przynajmniej tak zrozumieliśmy tłumaczenie przemiłego przewodnika, który z przepięknym irlandzkim akcentem opowiadał po angielsku, tak że nawet Erynia miała piękne, duże oczy. Dobił ją tłumaczeniem hasła tarczowego, które w oryginale było dewizą orderu podwiązki: Honi soit qui mal y pense (Hańba temu, kto źle o tym myśli). Ale człowiekowi miłemu wiele się wybacza!!! Zamek ma bardzo ciekawą budowę. W środku zamku są kolejne piętra sal, do których wchodzi się krętymi, wąskimi schodami mieszczącymi się w ich narożach. Z tych też schodów wchodzić można do bocznych, niewielkich pokoi, głównie sypialni. Po opuszczeniu zamku W. zaparł się i postanowił, mimo wszystko dorwać się do „tych megalitów”. Po odrobinie szukania, „ze zrozumieniem”, że Lough Gur (Irish: Loch Gair) łatwiej znaleźć szukając jeziora, dotarliśmy w końcu w jego okolice. Kilka przydrożnych cmentarzy przywitało nas megalitami ustawionymi z boku, aż zaczęliśmy się zastanawiać czy cmentarze funkcjonują od 5 tysięcy lat czy też „chłopy się zebrały i postawiły”. Grób gigantów mniej rzucał się w oczy – parę kamieni na pochyłej łące. Zastanawialiśmy się czy „to jest to” aż znaleźliśmy tabliczkę z opisem. Po drugiej stronie jeziora dotarliśmy do rezerwatu archeologicznego (obok, jak nie z tej bajki – ruiny „zameczku” z krowami brodzącymi w błocku, to trzeba było uwiecznić!). Sam rezerwat, potwierdził irlandzkie podejście do zwiedzających po sezonie „jak bez przewodnika to nie płacicie”, ale wejść można. Niestety sama wioska neolityczna była zamknięta, a poszukiwanie megalitów zajęło nam tyle czasu, że zaczął zmierzch zapadać i nie było już czasu na spacer wokół jeziora.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy o przydrożną knajpę, w której popróbowaliśmy Beamisha. W innym miejscu, na stacji benzynowej, spróbowaliśmy typowej „szybkiej potrawy” tak zwanego „rollo”. Jest to duża, krucha bagietka do wnętrza której pracownica stacji wkłada do wyboru to co jest porcjowane na ladzie. Mamy wrażenie, że można sobie wybrać nie tylko co, ale i ile – całość pozostaje w jednej bardzo przystępnej cenie. Wybór jest różny w zależności od stacji, ale akurat na tej było parę typów kiełbasek i pieczony bekon (W.). Erynia uzupełniła to jeszcze o sałatki, musztardę, majonez i… nie wiadomo co jeszcze – mlaskała aż niosło po okolicy.
Następnego dnia poniosło nas znowu w okolice bardziej nadmorskie do Kinsale i dalej do Timoleague. Jadąc samochodem można na tej trasie spokojnie podziwiać morskie widoki. Niestety z powodu odpływu oglądaliśmy głównie widoki błotne.
Tak czy siak dotarliśmy w końcu do celu naszej podróży, którym były ruiny, zburzonego przez Cromwella, klasztoru franciszkańskiego. Po wejściu na ogrodzony teren klasztoru spotkała nas niespodzianka. Cały teren okazał się cmentarzem, łącznie z nawą główną ruin kościoła. I był to cmentarz jak najbardziej współczesny z nagrobkami z roku 2006. Niesamowite, ale praktyczne – co się ma teren poświęcony marnować! W drodze powrotnej wstąpiliśmy do Fortu Karola w Kinsale. I znowu: bilety i dyskretny urok samotności. Oczywiście obsługa udzieli każdej pomocy i informacji, ale chociaż chętnie to nie nachalnie. Duża była ta twierdza, i całkiem nieźle zachowana, chociaż niektóre jej rejony były jeszcze nieodnowione. Część muzealna, może nie była zbyt bogata, ale interesująca. A w parku obok drogi juki wielkości drzew – co za kraj!
Parę razy odwiedziliśmy Cork, ze szczególnym uwzględnieniem piwiarni Franciscan Well zwanej przez nas czule Franciszkanami. Jest to jeden z niewielu już mikrobrowarów produkujących własne piwo, nie zdominowany przez wielkie koncerny piwowarskie. Piwo tutaj serwowane ma swoisty smak, o atmosferze nie będziemy wspominać bo dopiero tego to się nie da opisać. Jeden z pobytów w Cork wybraliśmy tak by trafić na paradę z okazji Dnia św.Patryka. Bardzo ciekawe zjawisko. W paradzie brali udział wszyscy od Irlandczyków, przez Węgrów, Niemców, Polaków aż po przedstawicieli kultur (różnych) Ameryki Południowej i Czarnego Lądu. Przeurocza mieszanka ludzi bawiących się razem.
Nie sposób również ominąć w opisie czegoś tak szczególnego jak Chiński Sklep (8-9 Cornmarket st Cork Co. Cork) – W. dostał jobla – czy English Market – tu już jobla dostaliśmy oboje. Dla odmiany Katedra św. Finbarra napełniła nas spokojem, który bardzo nam się przydał po tak emocjonującym pobycie na zielonej wyspie.
Podkład muzyczny: „Polka O'Korrigan”
udostępniony przez: Micamac – osobiście