By jednak kuracja tak całkiem nie przeszła nam obok nosa, rankiem dnia następnego dotarliśmy do basenów mineralnych i przystąpiliśmy do działań leczniczych. Zaczęliśmy od kąpieli borowinowych, całe piętnaście minut w za krótkiej i zbyt wąskiej wannie. Zakup i montaż tych wanien (według W.) był wybitnie bez pomyślunku. W sumie ta opinia nie zdziwiła Erynii – Chłop do mikrych chucher nie należy. Zapytaliśmy przy okazji o kąpiele wysoko siarkowe, ale tutaj okazało się, że konieczna jest konsultacja lekarska – zapisaliśmy się więc na następny dzieńFelicji Curyłowej.
{zdjęcia z zagrody udostępniamy za zgodą dyr.Janusza Kozioła z Muzeum Okręgowego w Tarnowie}
Bardzo miła obsługa nie tylko opowiedziała nam o tej zagrodzie przerobionej na muzeum, ale i o wsi, i jej mieszkańcach. Wiedzę tę mieliśmy okazję pogłębić w pobliskiej zagrodzie Pani Marii Chlastawy i Pań Miś (Bogusławy, Magdaleny i Gabrieli) – Zalipie 75 – gdzie chyba wszystko jest pomalowane przez trzy pokolenia kobiet. W trakcie rozmowy dowiedzieliśmy się, że największym problemem wioski są kradzieże wzorów przez „artystów” udających „turystów”. Podają się oni potem za właścicieli tychże. Dodatkowym problemem przy ochronie wzorów jest to, że co rocznie, podczas konkursu, stare malunki są zabielane, a na ich miejscu malowane są całkiem nowe wzory (malowidła) – takie są zasady konkursu. Poza tym problemem są stosunki wewnątrz wsi w efekcie których nie można się porozumieć w kwestii walki o ochronę własności intelektualnej (artystycznej) – a przydał by się dobry rzecznik patentowy. Dowiedzieliśmy się dlaczego są takie problemy, ale kto ciekawy niech pojedzie do Zalipia i porozmawia z ludźmi. Tak, porozmawia, bo nawet tam da się odczuć, że ludzie (turyści) nie potrafią spotkać się z ludźmi (miejscowymi) by po prostu porozmawiać. Koreańczycy, których spotkaliśmy przy jednej z zagród, nie mają tych problemów. Łatwo integrowali się z gospodarzami mimo nieznajomości języka polskiego.
W tej wiosce to Erynia dostała amoku, a W. jedynie ruszał i zatrzymywał samochód kawałek dalej. Domy są malowane w różne wzory na coroczny konkurs malowania domów. Zresztą nie tylko domy się tutaj maluje. Psie budy, stodoły, studnie czy kwietniki to już standard. W domu pani Danuty Dymon (Zalipie 175) mieliśmy okazję obejrzeć pomalowane nawet: piec centralnego ogrzewania i pralkę „Frania”.
W powrotnej drodze postanowiliśmy obejrzeć Nowy Korczyn. Niestety Informacja Turystyczna „pracuje” w dni robocze do 14. więc bardziej na czuja (i informacji z folderów) obejrzeliśmy ładnie malowany kościół Franciszkanów, Rynek z domem Jana Długosza, w którym działa piwiarnia „Alternatywa” i kościelną farę przy rynku – stara, ale mniej interesująca od „Franciszkanów”. Wreszcie „kiszki marsza grać nam zaczęły” więc zaczęliśmy się oglądać za miejscem z jedzeniem. W Nowym Korczynie była jedynie Pizzeria, a parę kilometrów dalej, w restauracji przydrożnej, obrzydzono nam próbę zamówienia czegokolwiek bo wszystko robione jest na oleju – nawet cebula do ruskich pierogów. W. tradycyjnie powtórzył, że olej leje się do silnika, a nie do jedzenia i ruszyliśmy do Solca-Zdroju gdzie w Restauracji Magnolia wszystko gotowane i pieczone jest jak trzeba i z przyjemnością można zaspokoić głód. Niestety obżarstwo „dobrze” wpływa na ociężałość więc, i tym razem na basen nie dotarliśmy.
i po przepakowaniu ruszyliśmy do Zalipia – małej, kwiatami malowanej, wioski. Droga nie była daleka i wiodła przez ciekawy prom na Wiśle. Metodą napędową promu jest właściwe jego ustawienie względem nurtu, a służą do tego dwie liny ślizgające się po linie łączącej dwa brzegi Wisły. Ruch nie był zbyt wielki więc mimo małej wielkości promu (2 do 3 samochodów) przeprawiliśmy się szybko płacąc 6zł/samochód, a dalej już szybko zabraliśmy się za spełnianie marzeń Erynii. Zaczęliśmy od muzeum ludowej malarki i działaczki {zdjęcia z zagrody udostępniamy za zgodą dyr.Janusza Kozioła z Muzeum Okręgowego w Tarnowie}
Bardzo miła obsługa nie tylko opowiedziała nam o tej zagrodzie przerobionej na muzeum, ale i o wsi, i jej mieszkańcach. Wiedzę tę mieliśmy okazję pogłębić w pobliskiej zagrodzie Pani Marii Chlastawy i Pań Miś (Bogusławy, Magdaleny i Gabrieli) – Zalipie 75 – gdzie chyba wszystko jest pomalowane przez trzy pokolenia kobiet. W trakcie rozmowy dowiedzieliśmy się, że największym problemem wioski są kradzieże wzorów przez „artystów” udających „turystów”. Podają się oni potem za właścicieli tychże. Dodatkowym problemem przy ochronie wzorów jest to, że co rocznie, podczas konkursu, stare malunki są zabielane, a na ich miejscu malowane są całkiem nowe wzory (malowidła) – takie są zasady konkursu. Poza tym problemem są stosunki wewnątrz wsi w efekcie których nie można się porozumieć w kwestii walki o ochronę własności intelektualnej (artystycznej) – a przydał by się dobry rzecznik patentowy. Dowiedzieliśmy się dlaczego są takie problemy, ale kto ciekawy niech pojedzie do Zalipia i porozmawia z ludźmi. Tak, porozmawia, bo nawet tam da się odczuć, że ludzie (turyści) nie potrafią spotkać się z ludźmi (miejscowymi) by po prostu porozmawiać. Koreańczycy, których spotkaliśmy przy jednej z zagród, nie mają tych problemów. Łatwo integrowali się z gospodarzami mimo nieznajomości języka polskiego.
W tej wiosce to Erynia dostała amoku, a W. jedynie ruszał i zatrzymywał samochód kawałek dalej. Domy są malowane w różne wzory na coroczny konkurs malowania domów. Zresztą nie tylko domy się tutaj maluje. Psie budy, stodoły, studnie czy kwietniki to już standard. W domu pani Danuty Dymon (Zalipie 175) mieliśmy okazję obejrzeć pomalowane nawet: piec centralnego ogrzewania i pralkę „Frania”.
W powrotnej drodze postanowiliśmy obejrzeć Nowy Korczyn. Niestety Informacja Turystyczna „pracuje” w dni robocze do 14. więc bardziej na czuja (i informacji z folderów) obejrzeliśmy ładnie malowany kościół Franciszkanów, Rynek z domem Jana Długosza, w którym działa piwiarnia „Alternatywa” i kościelną farę przy rynku – stara, ale mniej interesująca od „Franciszkanów”. Wreszcie „kiszki marsza grać nam zaczęły” więc zaczęliśmy się oglądać za miejscem z jedzeniem. W Nowym Korczynie była jedynie Pizzeria, a parę kilometrów dalej, w restauracji przydrożnej, obrzydzono nam próbę zamówienia czegokolwiek bo wszystko robione jest na oleju – nawet cebula do ruskich pierogów. W. tradycyjnie powtórzył, że olej leje się do silnika, a nie do jedzenia i ruszyliśmy do Solca-Zdroju gdzie w Restauracji Magnolia wszystko gotowane i pieczone jest jak trzeba i z przyjemnością można zaspokoić głód. Niestety obżarstwo „dobrze” wpływa na ociężałość więc, i tym razem na basen nie dotarliśmy.
Jak zwykle – przepysznie!
Dzięki Cichalu!