…czyli muzealne szaleństwa W.
Zaczęło się, jak zwykle w dużym mieście, od szukania parkingu, najlepiej bezpłatnego i jak się dobrze poszukało to się i taki znalazło całkiem blisko starego miasta w Gdańsku. Kilkaset metrów od Długiego Targu to żadna odległość, a można było pooglądać zmiany, które zaszły tu przez ostatnich kilkadziesiąt lat. W. co prawda był w okolicach Trójmiasta w latach 80′ i 90′ XX w. Ale tak bardziej szczegółowo zwiedzał te okolice na początku lat 70′. Trochę wody w Motławie upłynęło, wybudowały się całe kwartały domów – na całe szczęście w formie zbliżonej do nadmotławskich spichrzy. I trzeba tu pochwalić gospodarzy miasta za utrzymanie w ryzach architektów i deweloperów. Niestety z restauratorami jest już trochę gorzej. Dolne części fasad przykrywają fałdy parasolowatych reklam. Rozumiemy tłumaczenia, że klienci chcą cienia ale… W.chciałby wygrać 200mln w Lotka i co z tego! Na całe szczęście nie udało się (jeszcze) przesłonić Neptuna, Dworu Artusa i Ratusza więc w tej kolejności i my odwiedziliśmy te miejsca. Neptun jaki jest każdy widzi, co do Dworu Artusa to już nie jest takie jednoznaczne. W. kilkukrotnie wcześniej podchodził do zwiedzania i odchodził z kwitkiem – tym razem się udało i warto było. To co że „zabytek” powstał praktycznie w XXI w. – dobra, dobra, „został odrestaurowany” – ale to po prostu trzeba zobaczyć. Jest to parę sal praktycznie w całości pokrytych malowidłami, rzeźbami i snycerką – oszałamiających układem i wykonaniem. Można by, gdyby ktoś koniecznie musiał, przyczepić się do kiczowatości niektórych elementów, ale takie były czasy – akurat te elementy były stare i odrestaurowane. Przy okazji W. zwrócił uwagę na opis powstania nazwy Dworu. A pochodzi ona, według opisu muzealnego, od legendarnego króla Artura rządzącego w… Brytanii.(jedna literka, a krainy różne – to w końcu gdzie On rządził?!?)
Kolejnym punktem programu był Ratusz gdzie mieścił się oddział Muzeum Miasta Gdańska. Od samej sieni po widokowy szczyt wieży skomponowane z rozmysłem wystawy tematyczne prowadziły nas jeżeli nie zachwyconych to przynajmniej zadowolonych z przyjemności oglądania eksponatów i detali architektonicznych. Jedynym MILCZĄCYM zgrzytem była cisza na wystawie poświęconej początkom polskiego Bigbitu. Spytaliśmy Panią sprzedającą bilety dlaczego jest tak cicho, nie ma żadnego podkładu muzycznego? „Bo to jest inna sprawa.” odpowiedziała. Nie wiemy co chciała powiedzieć, ale niesmak w uszach pozostał. Dalej po krótkim spacerze i po gofrach okraszonych pięknym słowotwórstwem:
„Deser lodowy: 3 gałki loda,…” wstąpiliśmy na chwil parę do kościoła Mariackiego – na więcej nie było po co, kościół prawie pusty, reszta albo za kutymi bramami, albo w renowacji, albo przykryta tłumem ludzi (przy tablicy prezydenta Pawła Adamowicza). W. chcąc Erynii pokazać najbardziej hanzeatycką z ulic musiał się trochę nagłowić, ale w końcu ją znalazł – była tam gdzie dawniej, tyle tylko, że teraz opanowana jest głównie przez jubilerów-bursztyniarzy i trochę (dużo) bardziej zatłoczona turystami niż w jego pamięci.
Kolejnym miejscem, w które należało wejść, był Żuraw Gdański. Ponieważ jednak bilety wejściowe kupić należało w pobliskim Ośrodku Kultury Morskiej, Oddziału Narodowego Muzeum Morskiego, to najpierw obejrzeliśmy wystawę „Łodzie świata” pokazujące różnego typu łodzie wykonane z dostępnych w danym rejonie świata materiałów i dostosowanych do panujących tam warunków. Wystawa upchana była niemiłosiernie na jednym z pięter Ośrodka więc, mimo tego że była interesująca, dało się ją przejść bardzo szybko i pójść do Żurawia. A w samym budynku Żurawia, oprócz bębnów napędowych lin, które W. pamiętał trochę mniej obłożone siatką, można było zobaczyć krótkie wstawki opisujące różne detale średniowieczne:, a to budowę latarni morskich, a to historię twierdzy Wisłoujście, a to wystrój różnych ówczesnych pomieszczeń mieszkalnych, biurowych i rzemieślniczych.
Po wyjściu z Żurawia i powrocie na ulicę Długą, na jej drugim końcu dotarliśmy do Złotej Bramy i znajdującego się za nią, unikalnego na skalę światową, zespołu przedbramia. Dawniej, oprócz funkcji obronnej, miał on i funkcję bardziej codzienną – mieściła się w nim katownia. Obecnie gości w swym wnętrzu wystawę bursztynu – od surowca do jubilerki, z uwzględnieniem miejsca pochodzenia (prawie wszystkie kontynenty mogą się poszczycić jakimś typem szeroko pojętego bursztynu) oraz intruzji roślinno-zwierzęcych. Parę sal było wypełnionych bardziej opisami niż przykładami narzędzi tortur, ale co nieco o dawnym więziennictwie także dowiedzieć się było można – dla przykładu jedzono tam również psy, co odkryli archeolodzy wkopując się w więzienną latrynę. Przy okazji znaleźli i nasiona winorośli – musi ktoś tam jadł i winogrona!
Po drobnym dalszym spacerze w kierunku Hali Targowej (zamkniętej) zjedliśmy pyszne krymskie czebureki przygotowane przez ukraińskiego Tatara z Krymu. Co prawda mieszka już w Ukrainie, a od paru miesięcy w Polsce, ale bywa na Krymie i… porozmawialiśmy trochę wspominając Krym z naszej tam bytności.
Ponieważ słońce zaczynało się chylić ku zachodowi, a nam żołądek zaczął przyrastać do kręgosłupa, ruszyliśmy do Bytowa do Klubu Jasia Kowalskiego by coś zjeść – i pojedliśmy, jak zawsze smacznie (szczególnie, że w ofercie nie mają już ruskich pierogów z buraczkami).