Po 21. wyszliśmy na miasto przekąsić coś przed snem. Gospodyni poleciła nam restaurację „Nikala”. Zamówiliśmy tylko baranie szaszłyki, piwo i wybór serów. Po pół godzinie dotarło piwo i sery. Były boskie: sulgumi, imerecki i jeden owczy. Po godzinie jeszcze nie było szaszłyków. Tego już nie wydzierżył Gruzin David siedzący przy sąsiednim, suto zastawionym stole z grupą przyjaciół (lub kontrahentów) z Baku i zaprosił nas do swojego stołu (szaszłyki też zamówili, ale były one kolejnym z dań). To dopiero była supra! Gdyby ilość toastów za zdrowie jedynej obecnej przy stole „żeńszcziny” miała się spełnić, to Erynia już tańczyłaby „kazaczoka” i hulała po kaukaskich sto(li)kach jak kozica (jedno kolano uszkodzone przy trzech sprawnych…). Szaszłyki w końcu dotarły, tyle że nie były to szaszłyki, a baranie kości z niewielką ilością mięsa, na pewno nie były też one nabijane na szpadki (przypomniał nam się posiłek w albańskiej farmie Sotira). „Bez komentarzy…”. Ta restauracja nie zdobyła naszego uznania. Gruzińska gościnność — wręcz przeciwnie. Odświeżaliśmy nasz nadal zardzewiały rosyjski, plując sobie w brodę, że nie chcieliśmy uczyć się tego języka. Mniejsza o “patriotyczne” pobudki. David usiłował nas namówić na natychmiastowy powrót do Tbilisi — oferował nocleg, zwiedzanie miasta i suprę, Azerowie serdecznie zapraszali do Baku. Wyjdzie na to, że z własnej inicjatywy będziemy na nowo uczyli się rosyjskiego, by móc lepiej kontaktować się z bratnimi narodami ex-Sovietskowo Sojuza. Tego by nawet Soso nie wymyślił.
Zaczęliśmy dzień zwiedzania Signagi od monasteru Bodbe. Czysto komercyjne miejsce. Siostrzyczki potrafą prowadzić biznes. Zdjęć wewnątrz cerkwi robić nie było można – są w sprzedawanej książce o Konwencie, wydawnictwo w paru językach (kupiliśmy wersję angielską) – za to miejsc handlowych było co niemiara. Budowała się nawet nowa „stara” cerkiew. Wyśmienitym sposobem wyciągania z wiernych pieniędzy jest „święte źródełko” do którego wiedzie od klasztoru bardzo wiele stopni licząca droga w dół. Na dole tłum, że dopchać się nie idzie i tylko zakonnica kasuje pieniądze — za co, nie udało nam się ustalić, za to dostrzegliśmy rurę prowadzącą z okolic źródełka w górę. W. doszedł do wniosku, że mniszki pociągnęły istalację do klasztoru. Pewnie używają tej wody także w klozecie. Nic to, naważniejsze by biznes się kręcił. I trzeba im przyznać, że dbają o otoczenie, na przykład o ogrody. I warzywne, i kwiatkowe są bardzo ładnie utrzymane. Prowadzone są również prace geodezyjno budownicze prowadzone przez mężczyzn (nie mnichów) — ciekawe czy pracują za „Bóg zapłać”?
Po eskapadze schodkowej wróciliśmy do miasta, gdzie na pierwszy ogień poszła mieszkająca tu rodzina Danuty i Jana Bolków (Signagi, Abramiszwili 16 — jest to przedłużenie Barataszwili w lewo od zakrętu „wjazdowego” do miasta od strony Tbilisi), której syn kupił rozpadający się budynek i sam wraz z rodzicami remontuje i przygotowuje dom do przyjmowania turystów. Rodzice właściciela, bardzo mili i otwarci ludzie, najpierw oprowadzili nas po domu i ogrodzie, a następnie zaprosili na kawę i testowanie nalewek (Erynia testowała, W. znowu prowadził). Bardzo ciekawa była słodka nalewka z orzecha włoskiego. Opuścić to miejsce i tych ludzi było bardzo trudno, niemniej chęć obejrzenia Signagi zwyciężyła Erynię — to znaczy W. podjął i zrealizował decyzję ruszenia w dalszą trasę. Erynia była cokolwiek niezadowolona, ale przeszło jej w muzeum Signagi, a następnie przy zwiedzaniu murów (ciekawe po co im była taka obszerna przestrzeń ograniczona murami (około 1 km średnicy). Na spacerku trochę zgłodnieliśmy, wstąpiliśmy więc do przydrożnej restauracji na drobne co nieco. I było to co nieco, na tyle by nasysić, nie na tyle by pamiętać. Najedzeni mogliśmy przystąpić do degustacji win w winiarni “Łzy Bażanta”. Degustacje są w paru wariantach — wybraliśmy najdroższy za 25 GEL.
{Opis win z degustacji}
W ramach degustacji, miła i ładna niewiasta, równie ładną angielszczyzną, najpierw opowiedziała nam o tradycji i historii rodziny winiarskiej. Wina w tej winnicy produkuje się zgonie z pradawną tradycją (w końcu przyznają się do 8000 lat winiarstwa) we wkopanych w ziemię kwewri (glinianych amforach) o pojemności od 20 do 4000 litrów. Proces produkcji i czyszczenia kadzi odbywa się metodami tradycyjnymi: ręcznie z użyciem (ostatnio) jedynie pomp do dekantacji wina. Cały biznes uruchomiony został w 2006 roku na bazie kapitału zagranicznego (amerykański i szwedzki) jednak w oparciu o tradycję rodzinną — nie tak jak na przykład na Węgrzech gdzie zachodnie firmy przyniosły ze sobą zachodnią technologię niszcząc jakość win węgierskich. I tutaj paradoksalnie nałożenie przez Rosję w 2008 roku embarga na gruzińskie wina zmusiło producentów win (im większych tym bardziej) do szukania nowych rynków zbytu i zmiany filozofii produkcji z ilościowej na jakościową. Niestety ceny win (z tej akurat winiarni i tych, które nam zasmakowały) były powalające (dla nas) — 60-100zł. Po wykładzie przeprowadzonym w pięknej piwnicy prowadząca uraczyła nas ośmioma typami win i czaczą, prowadząc nadal konwersację.
Do hostelu wróciliśmy krokiem lekko chwiejnym, nie kupiwszy wina — tego, które nam najbardziej smakowało, już zabrakło.
—
PS. Uwagi o stosunkach cerkiewno-ekonomicznych są wyłącznie W.
Podkład muzyczny „Trio Tbilisi, Suliko”
udostępniony przez Georgian folk music instruments
Znalazłem taką legendę o Signagi:
https://piotr-i-celina.blogspot.com/2018/04/legenda-o-powstaniu-sighnaghi.html