Lecce
W miarę szybko dotarliśmy do Lecce. Tu W. równie szybko znalazł parking przy samym Castello Carlo V. Tak się szczęśliwie złożyło, że i przy lodziarni mającej ponad 30 smaków lodów. Po spremucie i paru chwilach dotarliśmy do informacji turystycznej w bramie twierdzy. Sama twierdza może i była interesująca (w środku), ale za 10€ na głowę z informacją o wystawach zdjęć wąż zasyczał w kieszeni, przez co obejrzeliśmy jedynie przedsionki i wykopaliska na dziedzińcu. Ciekawszym okazało się stare miasto. Co prawda wymieszanie starego i nowego budownictwa trochę raziło, ale chociaż koloryt pozostawiono ten sam. Już wchodząc w starówkę można było obejrzeć połowę amfiteatru. W. stwierdził, że jest to raczej cyrk pocięty nowymi ścianami wspierającymi ulice, ale niech im będzie – ruinki w każdym razie są. Dalej pałętając się po starówce co rusz natrafialiśmy na ciekawostki architektoniczne, głównie tutejszej odmiany baroku (wpadającego w „Rokokoko”), dzięki której miasto zyskało przydomek „Florencji Południa”. Szczególnie w kościołach widać było szaleństwo rzeźbień i zdobień kolumn, i czego dusza (artysty) zapragnęła. Obrazy i freski także były okazałe i godne uwagi. Erynia coś marudziła, że to miasto jest zbyt monumentalne i potrafi przytłoczyć, ale generalnie jest piękne. Pomijając urodę, nie dało się nie zauważyć sypiących się ścian kamienic. Czyżby kwaśne deszcze zrobiły swoje? Budynki niby są odnawiane, ale w dość specyficzny sposób: mianowicie spora część zerodowanych bloczków piaskowca jest pozostawiana, tworząc specyficzny nieregularny wzór na murach, dzięki czemu budynki nadal wyglądają na autentycznie stare. Nie wiemy czy ten efekt był zamierzony, czy chodzi o ograniczone środki finansowe. Niestety monumentalność architektury przytłoczyła nas znacząco szybciej niż się spodziewaliśmy (W. zapłacił o dwie godziny więcej parkowania). W efekcie wróciliśmy w okolice kwatery tak z półtorej godziny przed rozpoczęciem serwowania pizzy z pieca przez okoliczne pizzerie. Poczekaliśmy trochę pod kwaterą (towarzysze wakacji wyszli w miasto), ale ponieważ komary też były głodne ruszyliśmy poszukać ewentualnie innej pizzerii już otwartej – W. uparł się na pizzę. Znaleźliśmy takową w Porto Cesarea – nazywała się l’Ancora (kotwica) i nie dość że była tańsza od „tej naszej” to jeszcze widoki z niej były piękne – na zachód słońca nad morzem, a następnie na portowe(wioskowe) światła na widnokręgu. Jedyny problem stanowiły zanzary vel zarazy czyli komary, ale i z tymi kelnerzy walczyli za pomocą świec dymnych rozstawianych na tarasie.