Sibiu, Alba Iulia
i wesoły cmentarz
Erynia obiecuje (sobie) „Ja tam jeszcze wrócę!”
Nie zatrzymaliśmy się przy następnych, przydrożnych straganach z serami i to był błąd. Dalej już ich nigdzie nie było. Nie było również nigdzie, ani w Bułgarii, ani w Rumunii warkoczy suszonych papryczek, które 30 lat temu można było kupić na każdym targowisku – do wyboru do koloru.
W. znowu czuł się zawiedziony.
W miarę spokojnie dotarliśmy do Sibiu (Sybin). Miasto założone w XII wieku przez saksońskich kolonistów, z urody podobne do Krakowa lecz mniej zapchane turystami. W XVII w. mawiano, że to najdalej położone na wschód zachodnie miasto. Nie bez racji… W 2007 roku europejska stolica kultury. Miasto jest znane przede wszystkim z kolekcji Brukenthala – jednej z największych europejskich kolekcji malarstwa, z obrazami Tycjana, van Ecka, Memlinga, Breugla, Cranacha, malarzy ze szkoły Rubensa i wielu, wielu innych. Udostępnione publiczności w 1817 roku było pierwszym publicznym muzeum sztuki. Otwarto je wcześniej niż National Gallery w Londynie (1824). Byliśmy, zobaczyliśmy i… polegliśmy na fatalnym oświetleniu. Jedynie pięć sal z „perełkami” kolekcji było oświetlone w sposób umożliwiający podziwianie obrazów. W pośród pozostałych obejrzanych przez nas części galerii WSZYSTKIE były pokazem sposobów złej ekspozycji malarstwa. Światło sztuczne odbijające się od obrazów połączone ze światłem z niezasłoniętych okien uniemożliwiało dostrzeżenie jakichkolwiek detali, a czasami nawet podpisów pod obrazami. Wszystko to przedstawione byle jak, na zasadzie „powiesiliśmy, wzięliśmy forsę to se patrzcie”. O renowacji sal, a nawet drzwi lepiej nie mówić – u mojej babci w czynszówce były lepiej pomalowane. W efekcie wyszliśmy stamtąd z potężnym bólem głowy i niesmakiem w duszy. Znacznie ładniej wygląda ono, i obrazy, na stronie internetowej muzeum. Samo miasto jest urocze i pełne zabytków. Tuż przy sobie stoją kościóły: Katolicki, Ewangelicki i Cerkiew Prawosławna. Erynii najbardziej przypadł do gustu Most Kłamców – pierwszy żeliwny most w Rumunii. Legenda głosi, że most runie, gdy przejdzie po nim kłamca. Chyba największym kusicielem losu był Nicolae Ceasescu – wygłaszał z niego długie przemówienia do mieszkańców miasta. W. twierdzi, że nie miał się czego obawiać bo każde słowo wychodzące z ust Geniusza Karpat stawało się prawdą… Z mostu rozpościera się panorama na dolne miasto z zachowanym układem starych uliczek, odrestaurowanych nawet niczego sobie, ale ponieważ w planach na ten dzień mieliśmy jeszcze wizytę w Alba Iulia, opuściliśmy Sibiu obejrzawszy je tylko z mostu i paru uliczek przy moście.
Kolejne Erynii „Ja tam jeszcze wrócę!”
Alba Iulia, niegdysiejsza stolica Siedmiogrodu, to nietypowe miasto: w ogóle nie posiada starówki, za to ma twierdzę wzniesioną według kanonów fortyfikacji Vaubana. i na tę twierdzę mieliśmy chrapkę, tym bardziej że, według przewodnika, mury zachowały się w bardzo dobrym stanie. Wynikało z niego również, że twierdza góruje nad miastem, więc (przynajmniej teoretycznie) powinna być widoczna z daleka. Od samego wjazdu rozglądaliśmy się dokładnie szukając jakichś murów miejskich. Przejechaliśmy miasto po raz pierwszy, drugi, trzeci i… nic! Najwyraźniej teoria się na nas wypięła i nie chciała przejść w praktykę. Wstukaliśmy w GPS nazwę ulicy, która według przewodnika powinna się znajdować tuż przy murach. Podjechaliśmy, rozglądamy się i… nic! Wysiedliśmy z samochodu, pytamy się przechodnia, a ten palcem pokazał nam drogę – wąską uliczką do bramy. Brama znajdowała się jakieś 50 m od nas, ale ulica zakręcała… Nie dziwota, że ta twierdza była nie do zdobycia. Żeby coś zdobyć trzeba to coś najpierw znaleźć. Same mury były dokładnie zasłonięte wałami ziemnymi, a te zupełnie współczesnymi blokami. Kontrast estetyczny trochę szokował. Weszliśmy do twierdzy przez bramę numer I, potem II i III tuż przed zachodem słońca. Po przekroczeniu bramy mieliśmy wrażenie że cofnęliśmy się w czasie. Dawniej stacjonowały tam wojska habsburskie. Żołnierze nadal są tam obecni, chociaż w dużo mniejszym zakresie i pełnią funkcje reprezentacyjne – jako wartownicy w historycznych strojach. Przeganiają też, tupiąc, bezpańskie psy. Nas przepuścili. Większość muzeów była już zamknięta, tylko w cerkwi trwało nabożeństwo więc żeśmy ją tak z lekka obejrzeli. Za to drewniana cerkiew stojąca za murami przedstawiła się nam z każdej strony. Odbyło się to w dużej mierze za sprawą młodej niewiasty w „stroju odpowiednim” (żona popa?), która pokazała nam dziesiątki zatopionych w wosku relikwi. Wystawione do całowania były przez nią cały czas przecierane, a co niektóre całowane. A było tam z pośród czego wybierać, od świętego mnicha z klasztoru na Athos po Marię Magdalenę.
Zaraz za Alba Iulia, przy stacji benzynowej, zjedliśmy po ciorbie. Kelner spytał czy podać do niej papryczkę czy śmietanę – oczywiście(!) obie. Co za idiotyczny zwyczaj podawania, do zupy, papryczki w całości – czy oni myślą, że to można gryźć? Oczywiście można, ale sufit był za nisko. Resztę wzięliśmy do domu – do wysuszenia i zmielenia. Za to śmietanę można było gryźć do upojenia – prawie w konsystencji białego sera i świetna w smaku, nie mieszaliśmy jej z zupą, która i bez tego była wyśmienita. Na drugie Erynia wzięła sałatkę (z grilowanym kurczakiem) — nie do przejedzenia, W. wziął, oczywiście grilowane mięso – wypieczone, chrupiące z ziemniakami (spytał czym się różni „poi” od „natur” – kelner odpowiedział, że niczym i… podał frytki). Po jedzeniu ociężali lecz szczęśliwi wyruszyliśmy dalej. Po równinie prowadziła Erynia. Kierownicę W. przejął gdy zrobiło się ciemno tak, że gdy zaczęły się górki siedział już dobrze w siodle. Serpentynki były „trochę” mniejsze niż na Transfogaraskiej – tak w porywach do 1000m – za to przy zjeździe wyprzedziliśmy Włocha w “lepszym aucie” (Audi). Niedługo trwało i Włoch, urażony tym, że zapakowany bagażami, stary Nissan Kombi śmiał go wyprzedzić, ruszył do ataku i na prostej nas przeskoczył. I całe szczęście, W. powoli zaczynał zasypiać – tylko te serpentyny i serpentyny –, a tu nagle coś lepszego od espresso doppio. Nawet Erynia się rozbudziła. Droga, jak na warunki Rumuńskie, była niczego sobie, nawet połatana, a Włoch każdą ciemniejszą plamę (nawet cienie drzew) brał za dziurę i, zwalniając(!), omijał. Tam gdzie nie było „dziur” jechał na pilota i prawie każdy zakręt w prawo brał z lewego pasa – lewe ścinał. i przy tym wszystkim W., jadąc zapakowanym 15-letnim Nissanem Kombi, musiał co chwila hamować by mu nie wjechać w d…(w tył), a czasami, na prawych zakrętach, w bok. Po takiej dawce włoskiej „caffè” bez żadnych problemów dotarliśmy do Sygetu Marmaroskiego (rum.Sighetu Marmaţiei, węg.Máramarossziget), gdzie w bocznej uliczce zaparkowawszy, pospaliśmy trochę. Zimno było wstaliśmy więc wcześnie i po toalecie na stacji pojechaliśmy do Sapanty – wioski znanej, przede wszystkim, z wesołego cmentarza, a podejrzewam, że wkrótce będzie znana z bardzo wysokiej drewnianej cerkwi budowanej w stylu regionalnym w „Centrum Usług Religijnych w budowie”. Szczerze mówiąc, o ile małe cerkiewki tego typu wyglądają uroczo, ta zrobiła na nas dość dziwne wrażenie. Sam cmentarz zaskakuje kolorystyką, w której przeważa błękit, rzeźbionymi portretami oddającymi charakter pochowanego. Jednym, czasami dwoma, obrazami (w końcu pomnik ma awers i rewers) rzeźbiarz przedstawił zmarłego – to jak pracował, jak żył (w tym na przykład, że miał pociąg do kieliszka) czy jak zmarł. Wszystko to uzupełnione jest kilkuzdaniowymi opisami. Podejście takie wydawało się czymś zupełnie odmiennym od tego co zazwyczaj można spotkać na typowym polskim cmentarzu.
Po obejrzeniu wesołego cmentarza, który był ostatnim z planowanych do zwiedzania miejsc, pozostało nam już tylko wracać do Polski, oglądając co najwyżej stojące przy drogach (chyba) cygańskie pałace.