browser icon
Używasz niezabezpieczonej wersji przeglądarki internetowej . Należy zaktualizować przeglądarkę!
Korzystanie z przestarzałej przeglądarki sprawia, że komputer nie jest zabezpieczony. Proszę zaktualizować przeglądarkę lub zainstaluj nowszą przeglądarkę.

Klasztor, koniec i jezioro

Po drobnym spacerze ruszyliśmy w dalszą drogę na południe po punktach wymyślonych przez GPS-a W. Pierwszą z „atrakcji turystycznych” był chyba 4 gwiazdkowy hotel, bo nic innego w pobliżu nie znaleźliśmy, chyba że za miejsce godne zobaczenia uznamy ujście rzeki pełne ryb pomiędzy którymi pasły się dwa żółwie. Niestety żółwi nie udało się sfotografować. Widocznie wszystkie, które nie były genetycznie obdarzone instynktem uciekania na widok człowieka, już skończyły w garnku. Te które przeżyły, znikały zanim udało się nam zrobić im zdjęcie.
Trudno powiedzieć, czy hipotetyczna zupa z żółwia, czy też pora dnia tak podziałały, ale zaczęliśmy odczuwać nieprzepartą potrzebę napełnienia brzuchów. I tutaj pojawił się drobny problem bo miasteczko Kavos, które uznawane było za „niezłą imprezownię” dla Brytyjczyków, było prawie wymarłe. Zamknięta była większość sklepów i wszelkiego typu jadłodajni. Przejeżdżając przez kurort wzdłuż mogliśmy co najwyżej „podziwiać” inwencję twórczą budowniczych poszczególnych budowli – nie było w tym ani ładu ani składu, istne wesołe miasteczko z bankomatami co parę metrów.
Miejsce z czymś do zjedzenia W. znalazł dopiero za mieścinątawernie the Rose Tree. I był to strzał w dziesiątkę. Nie dość, że kelner był miły i rozmowny, i znalazło się menu spisane długopisem w języku polskim, to jeszcze jego ciotka gotowała potrawy typu „jak u mamy”. Co tu dużo mówić W. zamówił sobie „whitebait” (głównie ze względu na ładną nazwę), co okazało się pokaźną liczbą smażonych sardeli z dodatkami. Erynia za to najpierw spałaszowała mule w sosie czosnkowym, a następnie podzieliła się z W. gyrosem. Wszytko to było wyśmienite, a na dodatek, w czasie gdy było przygotowywane, dowiedzieliśmy się o przykrej sytuacji ludzi mieszkających i pracujących na Korfu, w 90%, bezpośrednio bądź pośrednio, zależnych od turystów. W normalnych latach sezon potrafił się zaczynać w połowie kwietnia, z powodu (ś)wirusowej histerii już drugi rok zacznie się w połowie lipca, a i tak trudno to nazwać sezonem. Szczególnie widać to na południu wyspy gdzie dodatkowo Brexit spowodował zmniejszenie ilości, tradycyjnie okupujących ten rejon, Anglików. Polacy, którzy w zeszłym roku ponoć praktycznie uratowali branżę turystyczną na Korfu (stanowili 60% klientów), jeżdżą raczej na północną część wyspy.
Po bardzo dobrej wyżerce, chyba najsmaczniejszej od początku naszego tu pobytu, chcieliśmy ruszyć do punktu leżącego na południowym końcu wyspy, którego W. nie mógł sobie odmówić. Kelner zwrócił nam uwagę również na leżące w pobliżu ruiny klasztoru (Błogosławionej Dziewicy Maryi) z 1700 r.
do albumu zdjęć

Monaster Błogosławionej Dziewicy Maryi

Początkowo zastanawialiśmy się nad spacerem, szczególnie że droga według kelnera była zła, ale po paru metrach doszliśmy do wniosku, że trochę nie zgadzały nam się oceny trudności drogi i resztę drogi przejechaliśmy. To była dobra decyzja bo droga była dosyć długa i spacer mógłby zabrać nam za dużo czasu. Gdy dotarliśmy w pobliże cyplu ostatnią część trasy trzeba było przejść ścieżką leśną oznaczoną jako droga dla quadów. Tuż przed końcem ścieżki Erynia zgłosiła pewne wątpliwości do jakości tego miejsca. Parę metrów dalej szczęka jej opadła na widok widoków z wysokiego klifu. Praktycznie stojąc metr od brzegu urwiska można było zobaczyć, że ten brzeg jest przewieszony nad kilkudziesięciometrowym spadkiem do morza. Podobne widoki mogliśmy oglądać i kilkaset metrów dalej przy ruinach monastyru i po drodze gdy jej brzeg był również brzegiem urwiska. Sam klasztor nie imponował wielkością, szczególnie że znaczna jego część się zawaliła pozostawiając jedynie ścianę z bramą, ścianę dawnej dzwonnicy i parę innych popękanych ścian. Miejsce to musiało być bardzo urokliwe gdy jeszcze monastyr istniał. Teraz pozostało jedynie ciekawostką.
Kolejnymi atrakcjami na trasie okazały się plażowiska, mniej lub bardziej zadbane więc specjalnie się przy nich nie
do albumu zdjęć

Jezioro Korission

zatrzymywaliśmy jadąc do ostatniego z interesujących nas miejsc: Jeziora Korission. To także okazało sie niewypałem. Może i jest to miejsce interesujące w okresie jesiennym i zimowym, gdy przylatują tutaj różowe flamingi, natomiast w czasie gdy myśmy tu trafili można je było opisać jako bajoro z częściowo wyschniętym brzegiem bez dostępu do tafli jeziora, otoczone krzakami (bliżej) i wydmami (dalej od brzegu). Z ptactwa zobaczyliśmy jedynie parę mew i po spacerku po wydmach wróciliśmy do samochodu. Może z drugiej strony był lepszy dostęp do tafli i widoków, ale nie sprawdziliśmy bo czasu zaczynało brakować. I tu W. popełnił kolejny błąd. Wskazał AutoMapie drogę powrotną do hotelu jako „szybką”, a ta kretyńska nawigacja jako najszybszą uznała drogę przez interior, na której przez jej znaczącą większość dopuszczalną prędkością było co prawda 90km/h, ale ukształtowanie terenu i multum zakrętów nie pozwalały rozwijać prędkości większej niż 60km/h (a czasami znacznie mniej). Na dodatek, już pod samym Agios Georgios, nawigacja zwariowała i postanowiła obwieźć nas dookoła i zupełnie z innej strony doprowadzić nas do hotelu. Udało nam się tam dotrzeć przed 20., ale cośmy się nadziwili to nasze.
Jedynym (prawie) pozytywem tej trasy była tłocznia oliwy, którą zobaczyliśmy po drodze i Erynia uzupełniła zapasy o oliwę smakową. Atmosfera panująca w tej tłoczni daleko odbiegała od tej Governorze.
poprzedni
następny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.