Po rozpakowaniu, wyszliśmy z aparatem na miasto, przeszliśmy kawał Starówki i ulicy Rustawelego. W. obfotografował pięknie podświetlone monastery, fontanny, kładkę-podpaskę (czyli Most Pokoju), krzywą wieżę przy Teatrze Gabriadze (zdjęcia do powtórki w dzień) i twierdzę Narikala. Po drodze trafiliśmy do centrum gruzińskiego wina, gdzie już chciano nas częstować za darmo, ale tym razem Erynia włączyła „wersję abstynencką”. Chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć. Miasto nas zauroczyło. Do hotelu wróciliśmy około północy i padliśmy Morfeuszowi w objęcia.
Rankiem śniadanko było, ponoć gruzińskie. Białe pieczywo, ser, masło, śmietana, dżem, kruche ciastka, arbuz, pomidory i ogórki. Dodatkowo gospodyni każdemu zmażyła jajecznicę lub omlet (wedle życzenia). Chętni mogli dostać jeszcze owsiankę. Gdy czegoś zaczynało brakować na stole, gospodyni dokładała, tak że wyszliśmy na miasto nieźle pojedzeni.
Zaczęliśmy od szukania Informacji Turystycznej. Dotychczas Gruzja rozpieszczała nas pod tym względem, Informacja Turystyczna (IT) zawsze była dobrze oznakowana i w centrum miasta. Tymczasem tu ani widu ani słychu. Dopiero po licznych perturbacjach, obejrzawszy wpierw po drodze wielką synagogę, kilka cerkwi wraz z fragmentem ulicy Szoty Rustawelego oraz zaliczywszy dwa Mariotty, dowiedzieliśmy się że IT i owszem jest, ale w budynku Muzeum Narodowego, nieczynnego w poniedziałki. Jedynie hotele Mariott uratowały honor miasta — zostaliśmy zaopatrzeni w mapki i poinformowani co gdzie się znajduje. Bardzo ciekawym miejscem, odwiedzonym „po drodze”, była prywatna galeria mineralogiczno-jubilerska godna miana muzeum mineralogii. Gdy W. zaczął dopytywać ekspedientkę o minerały Gruzji, poprosiła do rozmowy właściciela – geologa. I się zaczęło… No dobrze nie będziemy opisywać całej rozmowy, ale istotną dla W. informacją było, że nie ma opracowania dotyczącego mineralogii Gruzji. Za czasów radzieckich było jedno – obecnie nie do dostania – a reszta informacji była ściśle tajna. I dotychczas nikt nie pokusił się o nowe wydawnictwo, a Gruzja jest w minerały bogata.
Kierując się „mapkami z Mariotta” poszliśmy w kierunku twierdzy Narikala, zahaczając po drodze o starą i malowniczą dzielnicę Betlemi. Tam to, w centrum informacji dzielnicy, ulokowanym w starym lecz pięknie odnowionym domu, zostaliśmy dopieszczeni informacyjnie przez bardzo miłe niewiasty. Dostaliśmy folderki, darmowe pocztówki, zostaliśmy poinformowani co gdzie w dzielnicy się znajduje i jak tam dojść. Później, dostrzegliśmy na folderze informację, że w programie odnowy dzielnicy bierze udział ministerstwo spraw zagranicznych Norwegii. Ciekawe…
Po krótkim pokręceniu się po dzielnicy poszliśmy schodkami do pomnika Matki Gruzji i dalej w kierunku twierdzy, którą bardzo pobieżnie obejrzeliśmy i kolejką linową — jak burżuje (lenie?) — wróciliśmy na dół. Po powrocie, przez most, na „nasz” brzeg rzuciliśmy okiem na remontowany fragment łaźni tureckich gdzie bywał Puszkin (remontowane z przeznaczeniem na restaurację) i pobliski im wąwóz ze strumieniem wypływającym z parku botanicznego położonego powyżej. Kontynuując burżujskie zapędy, wyskoczyliśmy do łaźni siarkowych, gdzie zafundowaliśmy sobie godzinkę w prywatnej kabinie z sauną (50 GEL). Można jeszcze było dokupić masaż, ale W. sugerował, że kręgosłup Erynii mógłby tego nie przetrzymać. Z bólem serca go posłuchała (lepszy ból serca niż ból ciała – dopisek W.). Woda była mocno siarkowa i wściekle gorąca (ok.50°C), tak że po pięciu minutach w baseniku gnaliśmy pod zimny prysznic, potem dla odmiany do suchej sauny, pod prysznic… i cykl się powtarzał. Po takiej dawce leczniczej terapii wróciliśmy na chwilę do hotelu, po drodze wstępując do prywatnej galerii młodych artystów „Leselidze 49” – niektóre prace były naprawdę niezłe (i drogie! – jak dla nas). W hotelu postanowiliśmy trochę odetchnąć (czyt. W. padł jak sznyta wykończony łaźnią turecką).
Pod wieczór koniecznym stało się zasilenie ciała w coś konkretnego, toteż ruszyliśmy w miasto, by pomiędzy przelotnymi opadami zjeść mięsne chinkali i tacę gruzińskich serów, wszystko zapijając gruzińskim piwem w restauracji Maspindzelo. Piwo było z tego najsłabsze, ale cała reszta wyśmienita — ponoć najlepsze chinkali w Tbilisi. W. czepiał się smutnych kelnerów cytując japońskie (bądź chińskie) przysłowie:
„Nie jadaj w restauracji, w której kucharz jest smutny”.
Śniadanie przełożyliśmy na 9:00, dzięki czemu W. wreszcie się wyspał, na stole był jakby większy wybór oraz doszło miłe towarzystwo rosyjskiej pary z Sankt Petersburga. Znowu mieliśmy okazję potrenować nasz nieco zardzewiały rosyjski. Przy okazji wyjaśniła się zagadka czerstwego pieczywa. Otóż w Tbilisi wszystkie sklepy (włączając w to piekarnie) otwierają się o 10:00. Przed tą godziną świeżego pieczywa nie uświadczysz. Nic to. Śniadanie i tak było dobre. Pojedzeni zaszliśmy znów na ulicę Rustaweli, gdzie tym razem wystawiona już była wielka tablica ze znakiem Informacji Turystycznej. Dowiedzieliśmy się, że IT w muzeum jest tymczasowo i są ograniczeni godzinami pracy instytucji. Przy okazji zwiedziliśmy też muzeum oglądając kolekcje malarstwa perskiego, sztuki chińskiej, broni gruzińskiej, skarbiec zawierający przepięknie wykonane wyroby ze złota, a także wystawę poświęconą terrorowi stalinowskiemu (i nie tylko – aż po rok 1991).
Zgodnie z założeniem, mieliśmy potem przejechać się kolejką na twierdzę, a następnie zejść dzielnicą Betlemi. Tymczasem W. wyprowadził nas pod Sobór Trójcy Świętej (Sobór Katedralny Gruzińskiego Kościoła Prawosławnego). Idąc tam minęliśmy pałac prezydencki. O tym, że jest to pałac prezydencki, poinformowała nas ochrona, że była to katedra przekonaliśmy się na miejscu. Przed katedrą wstąpiliśmy do piekarni na wyśmielite lawaszi (odpowiednik ukraińskiego ławaszu) — nos nas do niej zaprowadził. Katedra była wielka, na pierwszy rzut oka Erynia z niesmakiem stwierdziła „jak Licheń”. Po dokładniejszym przyjrzeniu się wnętrzu, i zewnętrzu, porównanie do Lichenia byłoby obraźliwe (dla katedry). W międzyczasie Erynia zauważyła, że zostawiła paszport i telefon w hotelu. Wróciliśmy tam na chwilę idąc wśród rozsypujących się budynków, miejscami wyglądającymi jak coś pośredniego między slamsami, a ruinami. Pałac prezydencki i Katedra znacznie odbiegają standardem od otoczenia. W hotelu W. padł znów jak sznyta — nie lubi wielkich miast, więc Erynia litościwie dała mu pospać. Po 17:00, wyskoczyliśmy na miasto, gdzie zahaczyliśmy o meczet, rzuciliśmy okiem na ogród botaniczny, przeszliśmy Narikalę i zeszliśmy dzielnicą Betlemi, nie uliczkami polecanymi przez folder, tylko prawie direttissimą — schodkami przez śmietniska. Ciemno się robiło. Na dole trafiliśmy na kościół katolicki i polską mszę.
Po drodze do hotelu wpadliśmy do gruzińskiego fast-foodu na kubdari (placek z mięsem) oraz blińczyki. Nawet dobre było. Pojedzeni i popici (gruzińskim piwem) wróciliśmy, integrując się pod hotelem z młodzieżą izraelską proweniencji białoruskiej.
Podkład muzyczny „Nani Bregvadze - Simgera Tbilisze”
udostępniony przez Georgian folk music instruments
Monastyry i owszem, ocalały. Biblioteki pewnie też, ale jedyna jaką dostrzegliśmy, to ta w pałacu Dadianich w Zugdidi. Mnisi dobrze strzegą sekretów. A Kachetia piękna 🙂 .
Ano, zobaczymy.
Pisałam o mojej słabości do Kachetii, do cesarzowej Tamar. Z monastyrami to różnie – jak każdy kler piekielnie wtrącali się mnisi w politykę, intrygowali, stawiali na Rosję, bo ta sama religia, a potem płakali. Ale biblioteki mieli przebogate. Jetem ciekawa co z tego po wiekach i socjalizmie ocalało.