Wiele lat W. marzył o powrocie pod żagle, i w końcu marzenia się spełniły. W internecie znalazł firmę czarterującą jachty. Czarter był w miarę tani – 100zł/dobę za Sportinę 595, – zapakował więc samochód sprzętem wszelakim, zaprosił do niego dziewczynę i ruszyliśmy w Bieszczady.
Po drodze do Przemyśla zanocowaliśmy nad brzegiem Sanu – z widokiem na Pałac w Krasiczynie. Najpierw, co prawda, próbowaliśmy zanocować na lewym brzegu – ładny, płaski, niski brzeg, ale po drobnym namyśle polną dróżką dojechaliśmy do schodków na wysokim brzegu prawym. I przeczucie nas nie myliło – od popołudnia do późna w nocy kombajn hałasował aż miło. Po „naszej” stronie rzeki dało się spać.
W Pałacu w Krasiczynie „odprawiany” był ślub, obfotografowaliśmy więc pałac jedynie z zewnątrz i pojechaliśmy dalej – do Przemyśla.
Przemyśl: ruiny zamku z piękną panoramą na miasto, stremowana, zdająca egzamin przewodniczka w Muzeum Fajek i Dzwonów, nastrojowe uliczki wśród malowniczych domków. Szkoda, że czas nas poganiał. Trzeba było jeszcze obejrzeć „straszne” miejsce internowania „pierwszego obywatela” Lecha Wałęsy Hotel Arłamów. Nawet dzisiaj nie jest to miejsce dla zwykłych obywateli – nie było nas stać nawet na zupę w restauracji, zbieramy się więc i dalej w drogę.
Po drodze do Chrewtu, drobny skok w bok i w małym jarze, w pobliżu brodu, przespaliśmy noc w namiocie. Nad ranem serwowana przez W. pierwsza herbatka z ziółek polnych – przeżyliśmy.
Dotarliśmy do Chrewtu mglistym porankiem. Zaparkowaliśmy samochód ponoć w miejscu bezpłatnym – po powrocie okazało się, że czarterujący jacht musiał się wykłócać z cieciem o „bezpłatność” (tak około jednego metra), był też drobny problem z toaletami – płatne(!), choć wcale w nienajgorszym standardzie to jednak trochę utrudniało to życie – na razie jednak bez problemu zamustrowaliśmy się na jacht i przy totalnej flaucie, na pagajach, podpłynęliśmy do pięknej zatoczki na prawym brzegu zalewu. Tam właściwie dopiero „zadomowiliśmy się” na jachcie.
Noc na jachcie, w Bieszczadach, kąpiel o poranku w czystej wodzie wśród ryb… nareszcie, po tylu latach. Marzenia czasami się spełniają…
A od rana pływanie…
Wiatry raczej słabe, ponoć dopiero we wrześniu wieje, ale Sportina pływała aż miło. Powoli W. oswajał się ze sterem i „tymi wszystkimi sznurkami i szmatami” ucząc przy okazji Erynię pływania. Lubiła to, szczególnie, że właściwie tylko raz trochę mocniej powiało dając łódce pole do popisu. Sportina poszła jak mustang z wiatrem w zawody. Ciekawy był sposób „parkowania” jachtem. Stawało się na mieczu – sugestia właściciela – bardzo interesujący efekt cumowania, inny sposób falowania niż przy postoju jedynie na cumie.
Szalonych przebiegów raczej nie było. Proste, łatwe pływanie turystyczne. W sam raz dla przypominającego sobie sztukę pływania i nowicjuszki. Spotkania z ludźmi też rzadkie: to wędkarze mieszkający parę dni u wejścia do zatoczki, to inny jacht pod żaglami, to spotkanie na przystani gdy zeszliśmy zrobić zakupy w Zawozie – trzeba czasami uzupełnić zapasy., ale też nie pchaliśmy się w miejsca zatłoczone – co to za przyjemność?!?! Słyszeliśmy tylko jakieś wrzaski przy Zaporze – to nam wystarczyło by skierować jacht w przeciwną stronę.
Mniej więcej w połowie pływania wstąpiliśmy do mariny i zostawiliśmy właścicielowi jacht z opisem usterek zaobserwowanych w trakcie pływania – „do naprawy”. Był szczęśliwy – nikt tego nie robił, a on nie był w stanie sprawdzić wszystkiego w czasie gdy zmieniały się załogi.
Skoczyliśmy na zakupy do Leska. Oprócz zwiedzania miasta wstąpiliśmy tam do Restauracji Ratuszowej. Restauracja klasy wyższej, towarzystwo międzynarodowe i W. – po tygodniu na jachcie, w sandałach i powyciąganej podkoszulce pod koszulą „flanelową”. Czysty cyrk! Jaki, przekonał się dopiero wychodząc z toalety – drzwi otwarł mu młody mężczyzna i cofnął się gwałtownie z takim przestrachem w oczach, że… Potem Erynia stwierdziła, że wyglądał jak skrzyżowanie rozbójnika z menelem. Przy tym wszystkim W. zachowywał się tak jak powinien zachowywać się kulturalny człowiek w kulturalnym towarzystwie pięknej kobiety.
Dziką radochę sprawiało nam obserwowanie (spod oka) wzroku Włocha, gdy patrzył jak W. przysuwa dziewczynie krzesło czy je przy użyciu noża i widelca w sposób „prosty, łatwy i przyjemny” – „Rumcajs na salonach”.
Po dziesięciu dniach pływania wróciliśmy – na pagajach (znowu flauta) – do portu i zdaliśmy łódkę.
Jak już byliśmy w Bieszczadach to postanowiliśmy je zobaczyć. Jadąc samochodem drogą typu: – przed siebie – dotarliśmy do Tarnawy Niżnej, do ośrodka hodowli Konia Huculskiego. Za parę złotych popróbowaliśmy pojeździć na koniach. Erynia „na uwięzi”, W. jako już jeżdżącego puszczono samopas. Jak można się było spodziewać, dostał mu się koń krnąbrny, choć nienarowisty. Zazwyczaj „starzy wyjadacze” robią tak z „nowicjuszami” i mają z tego duży ubaw. Tak też, mniej więcej, było i tym razem. Koń bardziej narowisty chyba by go zabił gdyby, próbując go poprowadzić zygzakiem między słupkami pozwolił mu wziąć słupek między nogi. Ten był bardziej wyrozumiały…
Zresztą jest to chyba cecha wszystkich koni w tej stadninie, Erynia zsiadając skopała „swojemu koniu” zad, a on jej nie oddał!
Ośrodek jest w pobliżu granicy z Ukrainą i organizuje również wakacje „w siodle” – my mieliśmy już wakacje „pod żaglami” i konie były tylko miłym (przynajmniej dla W.) dodatkiem. Erynia zaś nieszczególnie lubi gnieść d… w siodle.
Planując wejście na połoninę podjechaliśmy do Wetliny, gdzie przenocowaliśmy w domu wycieczkowym PTTK. Nie wiadomo z jakich przyczyn był on prawie pusty, tak że, w kilkunastoosobowym pokoju, spaliśmy sami. Z powodów od nas niezależnych na połoninę nie weszliśmy. Pozostał powrót Wielką Pętlą Bieszczadzką.
Na jednej z polanek w okolicy Wetlinki Górnej zobaczyliśmy bacówkę a poniżej, przy drodze puste stoisko jakby „pod sery”. No to my w te pędy, pod górkę, do bacówki. W bacówce przywitał nas Grek – „tylko” Nikos („i tak nie zapamiętacie mojego nazwiska” – zapisaliśmy: Nikos Monolopulos). Pachniało pięknie, a i Nikos chętny był do rozmowy, tośmy chętnie posiedzieli i porozmawiali. Pamiętamy jego historię…, ale kto ciekawy niech go sam spyta. W trakcie rozmowy zachwalał sery – to kupiliśmy, były świetne. Z resztą Nikos co roku jeździ do Grecji i przywozi autentyczne greckie szczepy bakterii do produkcji tych serów. I trzeba przyznać, że jego feta też jest wyśmienita. W rozmowie „przyznał się” gdzie mieszka zimą i zaprosił nas w odwiedziny po sery – wracając zahaczyliśmy o tę wioskę. Bardzo ciekawe „mieszkanie” – jeszcze „w budowie”, i nie zamieszkałe (Nikos z córką był w bacówce), ale i tak robiło wrażenie.
Przy okazji „dostało się W.” określenie do pamiętnika – w żartach Nikos powiedział do Erynii o W.: „kokiet, ale cudny” – i przyjęło się…
Po takich zakupach pozostało już tylko jechać szybko do domu i poddać się na przemian – konsumpcji serów i pracy… niestety sery skończyły się szybciej.
Parę lat później znaleźliśmy Nikosa na FB:
https://www.facebook.com/seryugreka/