Pierwszym miejscem, które wiosennie odwiedziliśmy tym razem, był pałac na wodzie w Wojnowicach. Zameczek jest urokliwym miejscem spacerów dla co bardziej pragnących świeżego powietrza Wrocławian. Można tutaj pojeździć na rowerze lub pospacerować – chodzą tu nawet ludzie, którzy chyba zapomnieli nart, zostały im tylko kijki. Można również wypić kawę lub zjeść coś dobrego, bardzo dobre są domowe ciasta. W Wielkanoc zameczek był, niestety, zamknięty. Obejrzeliśmy go więc tylko z zewnątrz i pospacerowaliśmy po okolicy.
Gdy kwitną czereśnie to najpiękniejszy czas na odwiedzenie Ślęży. Zresztą W. chętnie byłby tam przy każdej okazji. Dla niego to miejsce jest jak źródło życia. Mieszkał tam parę lat, i chociaż sam o sobie mówi, „że jest gdzieś z Polski” i właściwie to nie ma gniazda rodzinnego, to Ślężę traktuje jak miejsce, do którego chce wracać. Ma przy tym świadomość, że leżąca pod Ślężą, Sobótka nie jest już miastem jego dzieciństwa, to nie ma dla niego aż takiego znaczenia… Spacer po lesie, odwiedzenie zameczku w Sobótce Górce, popływanie w kamieniołomach czy czereśniowe aleje na „Kunowskiej Górce” mają urok życia. Któregoś razu, po zakupieniu kuponu na Grouponie postanowiliśmy polatać ultralekkim samolotem. Firma ZUT Aviation reklamowała (link znikł 2017.05.) szkolenia samolotowe sprzedając (w promocji) parominutowe loty. Wrażenia krótkie, ale treściwe, może nawet bardziej krótkie niż treściwe, ale wszystkiego trzeba spróbować. By nie jeździć daleko przespaliśmy noc w pobliżu lotniska w Mirosławicach, w Sobótce na „Dolnym Schronisku” (teraz to jest „Dom Wycieczkowy”, ale W. zawsze o nim mówi używając starej nazwy). W pobliżu jest stary kamieniołom, który W. pamięta jeszcze jako działający amfiteatr, w którym organizowane były różne imprezy, nawet Opera Wrocławska organizowała w tym amfiteatrze swoje przedstawienia pod niebem. Ludzie tłumnie przyjeżdżali pociągami.A teraz… nawet pociąg tutaj nie dojeżdża.
Po polataniu i wysłuchaniu pogadanki reklamowej, wybraliśmy się w dalszą trasę. Tym razem padło na Góry Stołowe ze Szczelińcem i Błędnymi Skałami.
Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do Sobótki by zwiedzić Muzeum Ślężańskie. W dzieciństwie W. bywał tam praktycznie codziennie, a część eksponatów sam wykopał „pracując” na okolicznych wykopaliskach. Jednymi z nich było cmentarzysko kurhanowe w Będkowicach (tam nie „pracował”, ale bywał). Zresztą nie tylko archeologią to muzeum stoi ciekawy jest również dział geologiczny. Wystawkę geologiczną można także obejrzeć na ulicy Fr.Chopina, przy Pl.Wolności. Po Sobótce pojechaliśmy dalej, a że trasa prowadziła przez Będkowice… to W. poszedł w las – do kurhanów, takich małych kopczyków, które możnaby przegapić gdyby nie było opisu. Za to leżącego parę kilometrów dalej pola golfowego trudno było nie zauważyć. Zauważyliśmy… i pojechaliśmy dalej, do Wambierzyc. W Wambierzycach trzeba obejrzeć Szopkę i Bazylikę, to je obejrzeliśmy. Szopka ładna, ale to nie to samo co 40 lat temu. Atmosfera sterylna jakoś nie tworzy nastroju. Bazylika – taka sobie, wiec po obejrzeniu dalej w drogę do Karłowa, punktu początkowego drogi na Szczeliniec Wielki. Schody wejściowe dają popalić, oczywiście W. to nie dotyczy (chociaż sam mówi, że nie ma kondycji). Po krótkich odwiedzinach w Schronisku poszliśmy w błędne skały. W tamtą stronę poszło ładnie prosto i miło, a z powrotem to już inna bajka. Z powodu remontu trasa powrotna była „częściowo” zamknięta. W. nie dostrzegł tego „częściowo” i zgubiliśmy się. To znaczy W. wracał trasą, którą przyszedł, a Erynia tą „pozaczęściową”. W efekcie W., gdy spostrzegł brak Erynii, najpierw poczekał, a po tym wrócił do Schroniska. Erynia odwrotnie – najpierw poszła do Schroniska, a po tym wróciła szukając W. W sumie było fajnie! Droga w dół była łatwiejsza. Ponieważ zrobiło się już trochę popołudniowo przyszła pora na powrót do Sobótki, na nocleg do Dolnego Schroniska.
Następnego dnia dalej w drogę zaczynamy od Hotelu-Pałacu w Kraskowie. Jeszcze parę lat temu była to ruina, a teraz pięknie odnowiony zameczek z historią. Parter można zwiedzać, i warto. Ogrody jeszcze wymagają odrobinę pracy, ale już są na dobrej drodze. Jadąc dalej trudno było się nie zatrzymywać, jak nie malowniczy kościółek z wmurowanym krzyżem pokutnym to ruiny zamku, lub stadnina koni. W Wierzbnej natrafiliśmy na poddawany właśnie restauracji kościółek w którym przemiła pani konserwator oprowadziła nas po budynku. Pogoda zaczęła się psuć, ale i tak nie zrezygnowaliśmy z odwiedzenia zamku Książ. W. coś poprzestawiał z GPSem i zaparkowaliśmy pod supermarketem w Świebodzicach. Stwierdził, że stąd już niedaleko, jakieś 300m. Po 1500m powiedział to samo. Było, i niewiele się pomylił – o jedno zero. Ale w sumie doszliśmy. I było warto obejrzeć Zamek i z zewnątrz – ogrody zamkowe – i od wewnątrz – sale wystawowe.
Następnego dnia, już startując od rana, zanurzyliśmy się w pięknie Wrocławia. Erynia uparła się na Halę Stulecia, więc pojechaliśmy i to był strzał w dziesiątkę – pod Halą odbywał się targ staroci. Było co oglądać, było w czym wybierać. Na następny ogień poszło Muzeum Narodowe. I tutaj poczuliśmy się usatysfakcjonowani jakością ekspozycji. Brukenthal w Sibiu niech się schowa, może ma i więcej dzieł, może i ma cenniejsze dzieła, ale sposób i jakość ich wyeksponowania jest, w porównaniu do wrocławskiego muzeum, po prostu denna. We Wrocławiu widać dobrą robotę inżyniera oświetleniowca oraz dbałość o zwiedzającego. Po muzeum powłóczyliśmy się trochę po uliczkach polując na ciekawe widoki i, oczywiście, krasnale. Nie zdążyliśmy obejrzeć Auli Leopoldina Uniwersytetu Wrocławskiego – Alma Mater W., ale co się odwlecze… to się obejrzy nazajutrz. Za to dzisiaj Erynia weszła na Mostek Czarownic. Poczuła się jak u siebie…
A tutaj jest ciekawy opis Ślęży i Zameczku w Sobótce Górce:
http://www.zlotaproporcja.pl/2015/03/05/sleza-i-zamek-gorka-w-sobotce/