Inkerman i Bałakława
Nazwa „Inkerman” historykom kojarzy się z Wojną Krymską, enologom z winem o nienajlepszej reputacji, a nam będzie kojarzyć się z kamieniołomami. W Inkermanie poszukiwaliśmy Monasterskiej Skały, gdzie (zgodnie z nazwą) można zwiedzić monastery wykute w skale. Pierwszy z monasterów, św.Klemensa, został założony w VIII wieku przez bizantyjskich uchodźców. Nad klasztorami, na skale znajdują się ruiny twierdzy Kałamita (Kalamita). Twierdza początkowo miała ochraniać port handlowy księstwa Mangupskiego, później przeszła w ręce Genueńczyków i Turków. Z klasztoru jest bezpośrednie przejście do twierdzy, niestety zamknięte dla turystów. W poszukiwaniu wejścia, przekroczyliśmy klasztorną bramę i ruszyliśmy drogą dookoła skały. Tak, zupełnie niechcący i nieco nielegalnie, weszliśmy na teren Inkermańskich Sztolnii Białego Kamienia. Tam, przemiły pracownik uświadomił nas gdzie jesteśmy, że właściwie nie powinniśmy się tu znajdować (złe psy!) i w którą stronę powinniśmy się skierować by trafić do twierdzy. Poza tym, dowiedzieliśmy się, że kamień wybierany jest praktycznie we wszystkich okolicznych skałach, a w pustych sztolniach dojrzewają inkermańskie wina. Niegdyś to były kamieniołomy państwowe, teraz jest to działalność prywatna – nie wchodziliśmy w to czy legalna… Pouczeni, wróciliśmy prawie na początek drogi i ścieżką przez cmentarz dotarliśmy na płaskowyż, z ruinami. Mniejsza, zresztą o te ruiny, ale te widoki…
Na górze, zaczepił nas pan wyglądający na dziarskiego emeryta. Zaczął opowiadać historię Inkermanu, począwszy od czasów mnichów greckich zbiegłych z Bizancjum w okresie ikonoklazmu, a skończywszy na czasach współczesnych (likwidacja arsenału Floty Czarnomorskiej z czasów II wojny). Po czym, zupełnie nieskromnie zasugerował opłatę, twierdząc, że my Polacy jesteśmy bogatym narodem. Cóż, pan był dobrze zorganizowanym (chyba) emerytem, a jego opowieści były warte honorarium. Szkoda tylko że my, z naszym rosyjskim nie byliśmy w stanie pojąć wszystkich niuansów jego wypowiedzi. A mówił długo i ciekawie, jakby dawał z siebie kawał życia. Z Inkermanu ruszyliśmy prosto do Bałakławy. Jako „supertajna” baza radzieckich okrętów podwodnych, do 1996 roku miejsce to było niedostępne dla przybyszów z zewnątrz. „Wewnętrzni” też byli podzieleni na „różnie umiejscowionych” i przejść z jednego do drugiego miejsca mogli jedynie za przepustką. Obecnie pomieszczenia bazy zostały zamienione w Muzeum Marynarki Wojennej, miasteczko staje się modnym kurortem, a część przystani stała się luksusową przystanią dla motorówek pełnomorskich (jacht kojarzy nam się z żaglami). Co do luksusów to niewątpliwie są, ale jako nienajzasobniejsi w mamonę postanowiliśmy przenocować pod tańszym dachem. Pokój był wyremontowany, z dostępem do kuchni i lodówki. Gdy już zdecydowaliśmy się go wynająć poznaliśmy resztę jego tajemnic. Łazienka była w komórce na podwórzu. Właścicielka udzieliła nam drobnego instruktażu: „tu jest czajnik to sobie podgrzejecie wodę, przyniesioną z ujęcia na podwórzu” (jedyne ujęcie) „wlejecie ją sobie do miednicy i podepczecie tutaj” – w miednicy stał prysznic ogrodowy. Toaleta dla odmiany była typowa – ogólnodostępna dziura w podłodze, bez światła, ale za to z zamykanymi drzwiami. Noc spędziliśmy wygodnie w czystym i ciepłym łóżku, z prysznica nie skorzystaliśmy, a rano dalej w trasę. Z każdego punktu miasta widać ruiny genueńskiej twierdzy Czembalo. Przewidując wspaniałe widoki postanowiliśmy się tam wspiąć. Niestety, dla Erynii ta wycieczka skończyła się nie najlepiej – w pewnym momencie jej dyskopatia odezwała się i powiedziała „tu jestem” (w plecach). Od tej pory Erynia poruszała się w nieco wolniejszym tempie, na zmianę wydając okrzyki zachwytu… i bólu, a W. został zmuszony do prowadzenia samochodu do samego domu! Obejrzawszy ruiny wróciliśmy do miasta. Nabrzeże początkowo straszyło swym widokiem, ale im dalej tym bardziej luksusowo: przez publiczną betonową plażę, port rybacki, przeszliśmy do „zwyczajnego” portu jachtowego, a na koniec przez eleganckie ogrodzenie mogliśmy podziwiać luksusowe „jachty” motorowe. Jak nas poinformowano, nieoficjalnie, w tej ostatniej marinie, opłata miesięczna za cumowanie wynosi 10 tys. dolarów amerykańskich. Ufff…
Za to w Muzeum Marynarki cofnęliśmy się do czasów Zimnej Wojny.