browser icon
Używasz niezabezpieczonej wersji przeglądarki internetowej . Należy zaktualizować przeglądarkę!
Korzystanie z przestarzałej przeglądarki sprawia, że komputer nie jest zabezpieczony. Proszę zaktualizować przeglądarkę lub zainstaluj nowszą przeglądarkę.

Bratysława i okolice

Erynia wymyśliła sobie jakiś czas temu odwiedzenie stolicy Słowacji – Bratysławy. A jak już to wymyśliła to zaraz potem doszła do wniosku, że jest to w sumie takie małe miasteczko i jak już się jest w Bratysławie to trzeba by odwiedzić Wiedeń. Niemały wpływ na tę decyzję miał węgierski kolega z jej pracy, który na hasło „Bratysława” niemiłosiernie się skrzywił i rzekł: „ale tam nic nie ma”. Erynia postanowiła to sprawdzić osobiście. No i padło na okolice święta Bożego Ciała. Po pięciogodzinnej trasie wylądowaliśmy w Penzion Berg na obrzeżach Bratysławy. Droga była przyjemna chociaż W. oczywiście musiał po słowackiej stronie granicy pojechać jakąś drogą o dopuszczalnej prędkości maksymalnej 20km/h. I bynajmniej nie z powodu dziur lecz charakteru, można powiedzieć irlandzkiego (wąska i kręta!). Taki 13 kilometrowy skrót. Dalej już było lepiej, a od Żiliny to już w ogóle bajka – autostrada do samej stolicy. W. udało się jechać całą drogę mniej więcej „po słowacku”. W efekcie, mimo trzech patroli z suszarkami (na statywach – ładniejsze niż polskie) dojechał na miejsce bez strat finansowych.
Pensjonat (B&B,189€/4dni/2os.) mile nas zaskoczył – może nie było w nim trzyosobowej wanny, ale znamy pensjonaty, w których z takiego pokoiku jak nasz zrobiono by trzy kwatery. Niestety komary naddunajskie były na tyle wredne, że (ciepłą) kolację musieliśmy zjeść wewnątrz restauracji. Jedzenie było smaczne i obfite, a obsługa miła mimo widocznego zmęczenia – zbliżał się już koniec dnia pracy. Pojedzeni i zakropieni piwem poszliśmy w odwiedziny do Morfeusza…
Poranek pokazał drobne ciekawostki otoczenia i wnętrza. Meble w pokoju, aczkolwiek funkcjonalne, były cokolwiek zużyte i każde z innej parafii. Okna nowe i z żaluzjami, ale karnisze i firany trzymały się na słowo honoru. A za oknami piękny widok na opuszczony barakohotel robotniczy z lat 70. Znacznie mniej kontrastowa była restauracja. Co prawda meble były niejednorodne, ale w jednym starym(!) stylu. Drewniane ławy i stoły, komody i pomocniki, wszystko bardzo stylowe trwałe i wygodne. Do tego subtelna muzyka z pierwszej połowy XX w., aż nie chciało się kończyć śniadania. Trzeba było jednak ruszyć w trasę.
do albumu zdjęć

Devin

Na początek W. wybrał Devin i Devinską Kobyłę. Erynia znalazła w internecie zdjęcie rudych skał w okolicy Bratysławy. W. wyczaił, że to może być na tej górce. No to pojechaliśmy. Devinski Hrad znaleźliśmy dosyć łatwo – i obeszliśmy go dookoła robiąc mu zdjęcia od strony i Moravy, i Dunaju. O rzekach też nie zapominaliśmy, nie dawały o sobie zapomnieć widokami. Po dotarciu pod bramę hradu zastaliśmy ją zamkniętą – otwarte od 10:00. Brakowało pół godziny, postanowiliśmy więc rozejrzeć się za skałkami. Pojechaliśmy w okolice kamieniołomu na Devinskiej Kobyle widocznego z drogi i… zaprzyjaźniliśmy się tam z kozami. Rozejrzeliśmy się też wokół – rudych skałek nie było. Zdecydowaliśmy się więc ruszyć niebieskim szlakiem pod Devinską Kobylę, mając nadzieję w końcu je zobaczyć. Trasa byłaby w sumie bardzo przyjemna, gdyby nie chmary naddunajskich komarów, które urządziły sobie z nas prawdziwą ucztę (inteligentnie, nie zabraliśmy ze sobą żadnych repelentów). Po dłuższej chwili doszliśmy do punktu rozwidlenia szlaków skąd mieliśmy w bonusie piękny widok na hrad. Tu daliśmy sobie spokój (te komary…). Po zejściu W. zawarł znajomość tym razem z pasterzem kóz, dowiadując się o inne skałki w okolicy i wyszedł na górną półkę kamieniołomu. Ponieważ rudych skałek nie znalazł zadecydował się na powrót do hradu. Sam zamek był wycacany, wymuskany i w sam raz gotowy na przyjęcie zachodnich turystów. Wolno było chodzić tylko i wyłącznie po wyznaczonych ścieżkach (skoki w bok były ograniczone płotkami). Poczuliśmy się zanadto zadbani. Poczucie to przerodziło się w zadziwienie, gdy w zamkowym muzeum zobaczyliśmy mapę z IXw, gdzie w miejscu plemion Polan była pustka. Sama dzicz Panie… Słowacja to przecież cywilizowany kraj. Hungarzy – byli, Frankowie – byli, Protochorwaci – byli, Czesi – byli, tylko Polan/Lechitów – brak. Na pocieszenie należy dodać, że plemion germańskich też nie było! Ogólnie rzecz biorąc Hrad zrobił na nas pozytywne wrażenie wielkością i zadbaniem. Może z tym „zadbaniem” to była jednak drobna przesada, bo dzięki „niezadbaniu” nie można było wejść na Wysoki Zamek.
Schodząc z Hradu najpierw podegustowaliśmy (Erynia) „wina” owocowe oferowane na przyzamkowym straganie. A po zakupach wstąpiliśmy do knajpki na podgrodziu, gdzie pochłonęliśmy lody i zapiliśmy Kofolą. Tej sobie nie można odmówić. Być na Słowacji i nie wypić Kofoli…
do albumu zdjęć

Bratysława

Po Hradzie przyszedł czas na stolicę. Po pozostawieniu win w pensjonacie ruszyliśmy w kierunku starego miasta. Właściwie można było iść na piechotę (ok.3km), ale ponieważ droga była nieznana, a mapy Google sugerowały brak chodników podjechaliśmy kawałek samochodem. W niewielkiej odległości od Mostu SNP (Most Slovenského národného povstania) – zwanego przez miejscowych UFO, od restauracji na szczycie – udało się nam znaleźć bezpłatne miejsce parkingowe i dalszą część drogi odbyliśmy na piechotę. Po przejściu mostu lekko „ogłupliśmy” nie potrafiąc znaleźć przejścia w kierunku bratysławskiego Zamku. W końcu, ukierunkowani przez kierowcę autobusu z „pętli pod mostem”, trafiliśmy na właściwą ścieżkę. (Przy okazji – na słupach były bardzo interesujące murale.) „Właściwa” W. nie wystarczyła – musiał z niej zejść i najpierw odwiedzić Katedrę św.Marcina. Była ona miejscem koronacji królów, a dzisiaj, w ramach nowej świeckiej tradycji, raz do roku też kogoś koronują (informacja podsłuchana u przewodniczki jakiejś wycieczki). Najpierw organizowany jest internetowy wybór odpowiednich osób, a później spektakl. W środku, oprócz wystroju kościelnego, można było obejrzeć skarbiec i katakumby. W Skarbcu nie było wolno, a w katakumbach nie było czego, fotografować. rzeźby ze stalliZa to kościół był otwarty na fotografujących. W. dostał amoku na punkcie rzeźb przy stallach. Światło było żadne, ale on się zaparł! Trwało to trochę, ale w końcu opuściliśmy świątynię i ruszyliśmy na Zamek – po schodkach (to tak specjalnie dla Erynii). Zamek wygląda na dosyć pudełkowato nowoczesny. Właściwie nic co mogłoby zachwycić oprócz pomnika Światopełka przed bramą. Słyszeliśmy, że niby był on „legendarny”, a tu patrzcie – zupełnie jak żywy. A może to nie „ten” Światopełk? Muzeum zamkowego nie obejrzeliśmy – Erynia miała dość, a na dodatek obtarła nogę, więc o w miarę przyzwoitej porze dotarliśmy na bratysławską starówkę. W. ocenił ją krótko: „ta starówka jest bardzo nowoczesna” i dodał, że powoli dorasta do decyzji odwiedzenia Warszawy. Przy tym wszystkim nie można jej (starówce) wiele zarzucić. Czysta, odrestaurowana, wygłaskana i deptakowata – jakby ją niedawno wybudowano, pełna restauracyjek i kafejek – nic tylko wydawać pieniądze. Między zaglądaniem do kościołów, a włóczeniem się po deptakach my też wydaliśmy trochę Euro na Kofolę w klubie „U Kata”. Niby na starówce, ale odwiedzany przez miejscowych, lokal z atmosferą i bardzo tani. Kofola lana za 0.8€/500ml, a widzieliśmy i za 1,8€/0,33l. Polecamy.
rzeźby na starówce

rzeźby na starówce

Po takim spacerku i obfotografowaniu wszystkiego co się dało, z kanalarzem (Čumilem) wychodzącym z miejsca swej pracy (tym razem mimo tłoku Erynia nie musiała posiłkować się słowem z dźwięcznym „r”) i paroma innymi rzeźbami ruszyliśmy spacerkiem do samochodu by spróbować, przed zachodem słońca, dotrzeć jeszcze do „tych rudych skał”. Do skał leżących na „Kobyle” dalej niż odwiedzony rankiem kamieniołom dotarliśmy, ale nie były one rude. Do bliższego zapoznania się z ich okolicą zniechęciły nas komary więc chcąc nie chcąc wróciliśmy do hotelu. Tam już na nas czekała obiadowa rozpusta. W. wreszcie mógł zjeść golonkę popijaną piwem, a Erynia nie zmogła półmiska serów i wędlin „pod piwko”. Golonka miała przed pieczeniem ponacinaną skórkę w kwadraciki co po wypieczeniu dało efekt znany z duńskiej kuchni. A że była dosyć duża W. ledwo dał jej radę domówiwszy wprzódy drugie piwo. Po takim obżarstwie pozostało już tylko opłukane ciało złożyć w pościeli i spróbować zasnąć…
Po tak sutym, wieczornym posiłku nawet smaczne śniadanie było męczarnią. Męczyliśmy je, męczyli, aż zamęczyli. A było co męczyć: i szyneczka, i serki, i salami o wszelakich owockach i pomidorkach nie wspominając – znowu wyszliśmy z restauracji umęczeni męczeniem śniadania. Po krótkiej drzemce W. (co ta starość robi z ludźmi) ruszyliśmy w drogę do Wiednia.
poprzedni
następny

2 odpowiedzi na Bratysława i okolice

  1. Pudelek

    Bratysława jest, moim zdaniem, mocno niedoceniana – to naprawdę ładne miasto z charakterem, tylko trzeba je zwiedzać na spokojnie 🙂

    • Erynia

      Przyznaję się bez bicia, że patrzyliśmy na Bratysławę przez pryzmat Wiednia – oba miasta zwiedzaliśmy prawie jednocześnie. Wiedniowi trudno było dorównać… Ale całkiem możliwe, że jeszcze kiedyś wrócimy do Bratysławy i spojrzymy na nią świeżym okiem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.