Tym razem miejsce docelowe wyniuchał W. Parę razy przejeżdżaliśmy obok Francavilla Fontana i W. w końcu zażyczył sobie rozeznania co tam jest. W przewodnikach nie ma prawie nic, w internecie można coś tam znaleźć, ale można by to streścić pięcioma słowami „dużo pałaców i dużo kościołów”. W sumie według opisów nic szczególnego – chyba każda miejscowość w Apulii szczyci się warownią i co najmniej jednym kościołem, ale W. się uparł. Rzecz jasna, pierwsze kroki po zaparkowaniu skierowaliśmy do IT w
Castello, mając nadzieję na ciut więcej informacji niż zdawkowe uprzejmości i mapę. Po naszym wstępie, wśród Panów zapanował lekki szok i konsternacja – z tego, co Erynia zrozumiała, brzmiała mniej więcej tak: „
Teee…, turyści przyszli. I oni chcą się czegoś dowiedzieć o mieście! Nienormalni jacyś, czy co…?” Po pierwszym wrażeniu, gdy panowie zrozumieli skąd jesteśmy, i że nas to naprawdę interesuje (i że umieścimy te informacje na naszym blogu) otwarł się worek z informacjami na temat
historii i zabytków miasta – i nie tylko miasta. Zaczęło się od historii
Giovanni Bonifacio markiza d’Oria będącego kiedyś właścicielem zamku w Francavilla Fontana,
Jan Bernard Bonifacio
urodzonego 500 lat temu humanisty, bibliofila i zwolennika reformacji, który z powodu swoich poglądów, musiał salwować się ucieczką z Włoch aż do Gdańska. Jego wieloletnie podróże zaowocowały sporym księgozbiorem, który ostatecznie wylądował w Gdańsku i stał się zalążkiem Biblioteki Rady Miejskiej. Samo castello nosi miano Imperiali (Imperiale)
Imperiali/e
od nazwy rodziny, która rozbudowała zamek i przerobiła go na pałac (palazzo). A rodzina Imperiali ma wiekowe związki z książęcą rodziną
Grimaldich z Monako. A zaczęło się w 1654 r., w Genui, gdzie książę
Michał I Imperiali poślubił
Brygidę Grimaldi, z którą miał dwanaścioro dzieci. Jeden z jego synów,
Andrzej, pozostał w Genui do 1677 roku, gdzie poślubił
Pellinę Grimaldi, siostrę
Ludwika, ówczesnego księcia Monako. Po kilku latach spędzonych w Neapolu, Andrzej wraz z żoną przeniósł się do Francavilla Fontana, gdzie sporą część swoich pieniędzy wyłożył na cele charytatywne. Rodzina Grimaldich nie zapomniała bynajmniej o koneksjach sprzed ponad trzystu lat, i podobno od lat zapraszają kolejnych burmistrzów miasta (il Sindaco) na ważne uroczystości rodzinne. Miła tradycja.
Po tym wstępie zostaliśmy oprowadzeni po części
kaplica w korytarzu pałacu i obejrzeliśmy dawną kaplicę (cappella Santa Maria delle Grazie) – obecnie korytarz – z interesującymi acz trochę zniszczonymi freskami oraz salę kominkową oczywiście z kominkiem z herbami rodziny, czarnym lustrem i z trójwymiarowym freskiem z 1928 r. na suficie, namalowanym przez Giovanni Vollono (sygnowanym „VI rok imperium faszystowskiego”).
Po powrocie do biura IT zostaliśmy obdarowani dodatkowymi folderkami z informacjami o regionie, w tym o
Settimana Santa (uroczystościach Wielkiego Tygodnia, rozpoczynających się w piątek przed Niedzielą Palmową) oraz świętem patronki miasta – Madonna della Fontana (14.09.). W reakcji na nasze zainteresowanie miastem, przemiły pan Alessandro Rodia nie tylko szczegółowo opisał nam co powinniśmy w mieście zobaczyć, ale i obdarował nas wielojęzycznym albumem „Fede e tradizioni, riti della Settimana Santa”, którego był redaktorem i twórcą zdjęć. Po takim ugoszczeniu nie mogliśmy, jak to było w planach wstępnych, obejrzeć co się da i wracać. Przede wszystkim, nie chcąc zawieść naszego przewodnika, musieliśmy doczekać do godziny 17., kiedy to otwierają się wszystkie kościoły (oprócz tych zamkniętych zawsze). Aby nie tracić czasu ruszyliśmy w miasto, a było ono już praktycznie gotowe na festę (14.09.). Chodząc nie tylko głównymi ulicami, dostrzegliśmy zarówno ślady dawnej świetności jak i budynki osypujące się lub na sprzedaż. Część zabudowań jest odnowiona, odnawiana lub nowa, ale i ta w zasadzie nie razi innością. Musimy przy tym przyznać, że kościołów i pałaców jest naprawdę dużo, tak że starczyło ich do 17. gdy już na placu Jana XXIII (Giovanni XXIII) otwarto do zwiedzania „te trzy” miejsca konieczne do zobaczenia:
- bazylikę czyli Chiesa Matrice protektorki miasta, z cudowną bizantyjską ikoną Madonny z Dziecięciem (według legendy ikonę znaleziono przy źródle – stąd „fontana” w nazwie miasta)
- kościół św.Klary (Chiesa di Santa Chiara) z oryginalną mozaiką i figurami procesyjnymi do Settimana Santa,
- kościół św.Alfonsa (Chiesa Sant’Alfonso) ze złotym wnętrzem.
róża wiatrów - róża szczęścia
Na placu przed bazyliką, znajduje się
róża wiatrów, która wskazuje miejsce znalezienia cudownego obrazu patronki miasta. Miejsce to podróżnik i historiograf
Giovan Battista Pacichelli uznał, w 1693 r., za geograficzne centrum dawnej Terra d’Otranto (Ziemi Otranto). Przy okazji: „
nie grosik wrzucony do Fontanny di Trevi, ale stanięcie na tej róży wiatrów przynosi szczęście i gwarancję powrotu do Apulii”. Patrząc po kopułach mieliśmy nadzieję, że otwarty będzie i kościół św.Sebastiana. Nie był, ale w zamian W. znalazł naprzeciw
winotekę MÒMÒ. Jej właściciel, Domenico Altavilla, gościł nas już
na degustacji w Ostuni i rozpoznał nas natychmiast (A… to wy!), i się zaczęło… Takie miłe spotkanie nie mogło obyć się bez degustacji. Erynia wiodła prym nie tylko w rozmowie, ale i w opisach win. Przydały nam się wcześniejsze doświadczenia degustacyjne, szczególnie z Węgier. Oprócz win butelkowanych stały w winotece również cztery tanki z winami do szybkiego spożycia, które Włosi kupują przychodząc z własnymi kanistrami plastikowymi. My, nauczeni doświadczeniem, zdecydowaliśmy się jednak nie korzystać z plastiku i W. został wysłany na poszukiwanie sklepu sprzedającego pojemniki szklane (z jego zdolnościami językowymi!). Po wielu perypetiach – prawie nikt z pytanych Włochów nie rozumiał języka angielskiego – został doprowadzony do rzeczonego sklepu przez jednego z pracowników pizzerii. Sprzedawczyni rozmawiała już po angielsku, więc W. mógł kupić nie tylko litrowe butelki, ale i specjalne metalowe kanistry na oliwę, która już na nas czekała w plastiku na kwaterze. Zanim W. wrócił z zakupami, sommelier zwołał do winoteki swoją rodzinę i w miłej, rodzinnej atmosferze wybraliśmy dwa kartony win (12szt.) plus likier pistacjowy. Po takie zakupy to jednak trzeba było podjechać i W. dokonał tej sztuki lawirując wąskimi uliczkami wśród samochodów wypoczętych po sjeście włoskich kierowców. Na miejscu, jak typowy Włoch, W. zaparkował na „doppia fila” („podwójny rząd” – ja tylko na chwilę) lekceważąc wszystkie zasady – ale w końcu napisaliśmy: „jak typowy Włoch”.
Droga powrotna była niby krótka, ale że musieliśmy jeszcze zrobić drobne zakupy na śniadanie i zjeść wreszcie coś konkretnego, tradycyjnie przeciągnęła się do nocy.