browser icon
Używasz niezabezpieczonej wersji przeglądarki internetowej . Należy zaktualizować przeglądarkę!
Korzystanie z przestarzałej przeglądarki sprawia, że komputer nie jest zabezpieczony. Proszę zaktualizować przeglądarkę lub zainstaluj nowszą przeglądarkę.

przez Zugdidi do Mestii

do albumu zdjęć

Zugdidi i Ruchi

Rankiem, acz nie tak wczesnym, po pożegnaniu z Gospodyniami, ruszyliśmy do Zugdidi — dawnej stolicy Księstwa Magrelii. Znajduje się tam kompleks pałacowy należący niegdyś do rodziny Dadiani (niestety we wnętrzach nie wolno było robić zdjęć). Ku naszemu zdziwieniu znajdowało się tam trochę pamiątek napoleońskich. Otóż okazało się, że jedna z księżniczek — Salome Dadiani
Salome Dadiani

Salome Dadiani

— wyszła za mąż za Achillesa Murata — wnuka Joachima, marszałka i adiutanta Napoleona I.
W pierwszym pałacu można było obejrzeć głównie meble, portrety i porcelanę. W drugim budynku były zdjęcia rodzinne. W jednym i drugim budynku oprowadzały nas rosyjskojęzyczne przewodniczki. Przypałacowy park (według przewodnika ogród botaniczny) okazał się nie lada rozczarowaniem, zwłaszcza po ogrodzie w Batumi — zaniedbany do bólu. Po duchowej strawie, przyszłą kolej na strawę cielesną. Przypomnieliśmy sobie o restauracji Diaroni polecanej kiedyś w Newsweeku przez Marcina Mellera. I to był kolejny zawód. Knajpa wyglądała bardzo elegancko (ą,ę, très, très chic et bon ton) acz pusto. Talerze i kieliszki już stały na stołach. Kelner „ukrawacony” z wyraźnym poczuciem wyższości, usiłwał przyprawić Erynię o skręt kręgosłupa, stawiając danie obok, zamiast przed nią. Starał się jak mógł nie zmienić ustawienia talerzy. W końcu sami sobie porządziliśmy na stole ku wyraźnemu niezadowoleniu pana sztywnego. Trafiły nam się: amosfera do bani, poprawne charczo i poprawne baranie szaszłyki. Tak poprawne, że przyprawiły W. o kilka przymusowych przystanków po drodze.
Tej knajpy stanowczo NIE POLECAMY.
Po posiłku pojechaliśmy do pobliskiej wsi Ruchi gdzie, według przewodnika, z ruin zamku miał się rozpościerać „wspaniały widok na rzekę Inguri i most łączący Megrelię z Abchazją” — koniec cytatu. Ruiny i owszem były — pasły się w nich krowy — widoki też w zasadzie były chociaż mostu widać nie było. Wszystko zarośnięte malowniczo krzakami i drzewami. Tyle w kwestii przewodników, dobrych rad i rekomendacji. Od tej pory rządzimy się sami!
do albumu zdjęć

Mestia

Konsekwencją samorządności była mała zmiana planów. Początkowo mieliśmy jechać do Kutaisi (i kilku innych miejsc po drodze), a tu nas wyraźnie zniosło do Swanetii w stronę Mestii. Na polskich blogach, forach i w przewodnikach sugerowano, że to niebezpieczny region, drogi fatalne i lepiej bez 4×4 i swańskiego przewodnika tu się nie zapuszczać. Nawet w warsztacie w Batumi mechanicy stwierdzili, że tym wozem to się nam nie uda — W. zaświeciły się na to oczka — skąd ja znam ten błysk. Końskim targiem uzgodniliśmy, że jedziemy dokąd samochód da radę, a potem najwyżej zawrócimy.
zapora Inguri

zapora Inguri

Widoki zapierały dech w piersiach, a gdy przy zaporze Inguri porozmawialiśmy z gruzińskim taksówkarzem (który samochodem osobowym woził niemieckiego turystę) stwierdziliśmy, że przewodniki opisywały stan sprzed kilku lat. Okazało się, że na drodze tylko w paru miejscach były drobne trudności powstałe w wyniku osuwisk, ale były to odcinki kilkunastometrowe. Chyba największym problemem było safari: w Gruzji należy pamiętać, że koń, krowa, świnia, osioł i koza to pełnoprawny użytkownik dróg i ulic (w miastach także). Zwierzyna bezlitośnie egzekwowała swoje prawa, skutecznie spowalniając kierowców. W sumie droga była przyzwoita, porównywalna do transfogaraskiej — lub nawet lepsza — tak że w około 19. wylądowaliśmy jakieś 3km od centrum Mestii, zatrzymując się w Lenjeri Guest House (25 lari/osobę bez śniadania, 35 ze śniadaniem). Opcja śniadaniowa przypadła nam do gustu, tym bardziej, że Mariam (jedna z Gospodyń) zaproponowała chinkali (mniam! — zobaczymy rano). Wieczorem, ledwo siedliśmy przy stole z gruzińskim piwem (to tak dla spróbowania i uzupełnienia płynów), do salonu wkroczyło dwóch Gruzinów Giorgi i Dito – kierowcy „wynajmujący się”, wraz z samochodami 4×4, turystom chcącym pojechać do Uszguli i zwiedzić trudniej dostępne, a jeszcze piękniejsze rejony Swanetii. W. natychmiast zaprosił ich do stołu – poznańska gościnność porównywalna jest z gruzińską. Znowu skończyło się na wspólnej mini-biesiadzie, z zamianą adresów, wizytówek i obietnicą powrotu co najmniej na tydzień, tak by mogli nam pokazać całą Swanetię. Kochamy Gruzję! (drobnie wlani — piwa było dużo).
(Rano zapomnieliśmy o ubezpieczeniu samochodu. Wieczorem nie bylibyśmy w już stanie o tym pamiętać.)
Ranek zaczął się od braku prądu, ale nie w ciemnościach. Jedna z pań przyniosła lampkę na baterie do łazienki.
śniadanie w Lenjeri Guest House

małe śniadanko

Woda o dziwo była ciepła. Śniadanie za to jedliśmy przy świecy. Mniejsza o romantyczny entourage, ale 2 osoby zastały na stole: talerz chinkali, 2 jajka sadzone, 4 parówki, ser owczy, sałatkę z pomidorów, ogórków i papryki, kopiasty koszyk chleba, dżem śliwkowy (to na pewno nie było tkemali). Ledwo daliśmy radę. Przy wyjeździe Mariam obdarowała nas jeszcze reklamówką wyśmienitych śliwek! W międzyczasie złapaliśmy Giorgiego, który w locie polecił nam i nas w hotelu w Tbilisi w centrum oraz w Kutaisi — wytargował dla nas zniżkę. Pożyjemy, zobaczymy. Na razie czeka na nas Mestia i obronne wieże.
A w Krakowie…, pardon, w Mestii pada deszcz. Zgodnie z tradycją wkroczyliśmy do biura informacji turystycznej licząc na fachową i miłą obsługę. I tu się zawiedliśmy. Primo, biuro było wyczyszczone z mapek i folderów. Urzędniczka (bo inaczej tej pani określić się nie da) pokazała nam 3 muzea na mapce rozłożonej na biurku.
– Czy możemy dostać taką mapkę?
– Nie, bo jest ostatnia.

Faktycznie, stojaki były prawie gołe.
– Czy może nam ją pani skserować?
– Nie.
– Czy może nam ją pani wydrukować z internetu (wiemy, że był)?
– Nie.

Narysować na kartce czy wstać zza biurka i pokazać kierunek też jej było za trudno. Byłaby godną uczennicą konsjerża w Kiszyniowie. Państwowe pieniądze poszły w błoto.
Na szczęście mieszkańcy Mestii byli dużo bardziej pomocni i dzięki nim dotarliśmy w deszczu, pod górkę i po kocich łbach do muzeum rodziny Margiani. Muzeum składało się z wieży obronnej (na którą weszliśmy) oraz zabudowań, w których zimą przebywała i rodzina, i zwierzyna. Latem zwierzyna łaziła po górach (czasami po drogach), a rodzina zajmowała się sobą i innymi (sprawami). W zabudowaniach trafiliśmy na stare swańskie rodowe meble oraz przewodniczkę Larisę — jak się później okazało, pochodzącą z Charkowa żonę członka klanu. Słowo „klan” jest tu jak najbardziej na miejscu, a vendetta wciąż żywa. Wieże były budowane właśnie na wypadek wojen z innymi klanami, a sprawa była poważna, gdyż Swanowie wyrzynali się do ostatniego członka rodu (od pradziadka do kilkudniowego wnuka). Ponoć zginęło tak w Swanetii ponad 460 rodów. Każda wieża posiadała kilka tuneli „gospodarczych” (z czego część dla zmyłki odkrytych), których położenie było znane tylko mężczyznom. Córki, po zamążpójciu stawały się członkiniami innych rodów, więc na wszelki wypadek nie powierzano im tajemnic.
Larisa z mężem prowadzą również po sąsiedzku guest house „Larisa”, gdzie można przenocować w zabytkowych murach.
Po wizycie w muzeum, wkroczyliśmy na herbatkę do baru Laila, polecanego przez naszych Gruzinów. Tam, natknęliśmy się na towarzystwo „mieżdunarodnoje”, a do naszego stolika dosiadła się para emerytów z Izraela. Jako że pani urodziła się w Nicei, rozmowa toczyła się w “miksie” angielsko-francuskim.
Muzeum Etnograficzne w Mestii

w muzeum


Rozgrzani herbatką, czuliśmy się na siłach zmierzyć ze Swańskim Muzeum Etnograficznym. Jego położenie odkryła nam kelnerka z Laili, która nie bała się wyjść za drzwi, i dokładnie wytłumaczyła jak mamy tam dojść. Z tego muzeum Gruzini mogą być dumni: nowoczesny, acz o surowej architekturze budynek, cenne i pięknie pokazane eksponaty. Cała kompozycja wystawy jest zwięzła, logiczna i dobrze przemyślana, a i mają tam dobrego specjalistę od światła. Każdy eksponat opisany jest w dwóch językach: po gruzińsku i angielsku.
Po wystawie wróciliśmy do Laili pojeść swańską potrawę polecaną przez chłopaków — kubdari, na nasze placek z posiekanym, popapryczonym mięsem. Było syto, smacznie i w miłej atmosferze. POLECAMY!
Tym razem konwersowaliśmy z flamandzkim Belgiem, który zwiedzał Gruzję i Armenię.
 

Podkład muzyczny „Svanetian "Sapherkhulo"”
udostępniony przez Georgian folk music instruments

poprzedni
następny

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.